Image Slider

Wszyscy wszytkim, to i my!

24.12.2012
Radosnych i Razem!


Mikro-choinka wypiętrzona stosikiem prezentów*, z którego największy jest dla Bebe (jak gdyby nigdy nic szyldzik podejrzany - sesese!), sięga skośnego sufitu wigwamu. Kopiec z grzybów czeka na kwaterunek w pierogach. Bigos już rozparcelowany w pudełkach po lodach, robi miejsce w dostępnych dwóch garnkach farszowi do pasztecików. Niemal poprawne politycznie filety z karpia topią się w odwilży przed wieczorny smażeniem. W głośnikach mieszanka świąteczna jacob-wedlowska*.

Doktorat, za podsycanie paniki, dostał trzy dni w zawieszeniu w szufladzie biurka. Zakaz widywania się ze skryptami i brak kolacji. Poczucie winy w ataku histerii tarza się po podłodze. Bebe jest tak zmęczona, że pedagogicznie ignoruje już z automatu.

*
Światełka choinki jak echa gwiazd odbitych w szybie nad głowami Bebe i Wiewióra. Od godziny siedzą w ciszy i patrzą na paczki, pakunki, podarki i koperty ze znaczkami z trzech różnych krajów. Sezam się otworzył, a jest ich przecież tylko dwoje.
- Bardziej podekscytowany jestem Twoją reakcją na prezenty niż tym, co się kryje w moich paczkach. To kiedy rozpakowujemy?

Może z prezentami jest jak z kocham cię? Jeśli nie na siłę, bo trzeba, wypada, należy. Jeśli po prostu, bo ja chcę dać tobie. Cieszą. Obie strony.



**
Janioł na mikro-choince.
 Gwiazdkowa Akcja Blogerska uratowała sytuację. Obok Fairytale of New York (Śpiewaj Bebe, śpiewaj! To najbardziej romantyczna piosenka o Świętach! Jesteśmy Irlandczykami!) w tym roku Bracia, patrzcie jeno! Wiewiór szeleści z rosyjskim akcentem w chórku z dziennikarzami Trójki: Krok po kroku... wieszając nowego janioła wśród ziomali niebiańskich, po lewej, żeby się mikro-drzewko nie położyło. Na koniec w osobistym filmie, sama Danusia z Książek Zbójeckich składa życzenia pomyślności. A łza jak w wesołym miasteczku w oku się kręci.

Cmoki jak smoki!
Niech Wam Janioły stróżują,
a herbata w miłym towarzystwie nigdy się nie kończy.

Proszę państwa, można oddychać!

20.12.2012



Nie będzie przeprowadzki do Nowego Miasta jakże dużego. Przynajmniej nie tego. Wiewiórowi, oprócz niewątpliwych zalet, zabrakło x lat doświadczenia. A właściwie, znaleźli się tacy, co mieli go więcej. Z jednej strony ulga, bo lepiej wiedzieć niż nie. Z drugiej żal, bo fajne to Nowe Miasto. Z trzeciej, strach.

Nawet po trzech samotnych latach w Krainie Yam-Yam, lądując w wytęsknione bezpieczeństwo Wiewiórowych ramion, Bebe bała się. Znane, choćby najgorsze, zdawało się być bezpieczniejsze niż nowe. Z marcem znowu pożeglują po nieznanym oceanie. Nie wiedząc, czy na drugim brzegu odnajdą groźne smoki czy rajskie wyspy. Adventure is out there! - dodaje otuchy mała Ela*. Kiedyś i oni postawią dom przy swoim Podniebnym Wodospadzie. Ważne, że razem - dodaje Tatuś Bebeluszka.

Tymczasem, życie jest tu i teraz. Cztery kilogramy kapusty kiszonej zakupione, zeszyt z przepisami wydobyty. Po podłodze znów turlają się polistyrenowe kulki porannej rosy - niedobitki z zeszłego roku, które miały zdobić mikro-choinkę. Figurki Świetnej* rodziny z dzieciątkiem, które też jest kobietą (!), wzbudzają filozoficzne dyskusje. Skoro Maryja jest Panienką Świętą, Józefa też wyniesiono na ołtarze, to co z Jezuskiem? Czy też jest święty? Święty Jezusek? Czy bóg dostaje beatyfikację z automatu?

Doktorat jak sweter w rękach nowicjusza, nie przyniesie upragnionego tytułu pod choinkę. Co Bebe uprzędzie kilka rządków, to profesorka pruje poprawkami. Ale jak już skończą (w wizji profki w pierwszy dzień Nowego Roku [???], w wizji Bebe na Trzech Króli), to będzie piękna dzianina. Motywacja Bebe lewituje chwilowo w bliskich okolicach podłogi, ale zasilona wigilijnym pierogiem, może wróci na swoje miejsce.

* Klik! Najromantyczniejszy film krótkometrażowy.
** Z racji domowej areligijności Święta Rodzina  zostaje przemianowana na Świetną tudzież Świąteczną. Świetnych Bebe nabyła drogą estetycznego impulsu, bo "Takie słodkie były z tymi małymi nosami i dzieciątkiem i kozą"

p.s. Koniec świata, Bebe idzie do fryzjera!

Ludzie z egzotycznym zawodem

17.12.2012
Już w czwartek Wiewiór pastował buty. Od dwóch lat nienoszone, czarne lakierki. Niebieską koszulę kupili w piątek. W białe paski, akurat po środku w skali elegancji. W sobotę wspólnie oglądali Nowe Miasto. Prawdziwie duże, ze szklanymi wieżami drapiącymi chmury, odbudowaną po wojnie starówką. Z całym wybrzeżem zakurzonych muzeów, galerii i antykwariatów. Stolicy największych tragów książki na świecie.

Spodnie Bebe wyprasowała na kant w niedzielę.
Wiewiór studiował internet. Potencjalny szef ma przyjemną twarz.

O 5:45 wstali z łóżka po nieprzespanej nocy.
Herbata, prysznic, jabłko do plecaka.

Jest 9:48
Wiewiór już w Nowym Mieście siedzi przed komisją.
Bebe w wigwamie z telefonem w ręku, zmienia się w oczekiwanie.

Na wiosnę. Na ten rozdział. Z nadzieją na ten sam kraj, miasto, może nawet i wigwam. 
Ludziom z egzotycznym zawodem niełatwo skrzyżować orbity.



Pocztówki z Blogosfery: O tym, że...

16.12.2012
O tym, że...Razem najfajniej!



Ahoj Czytelniku/Czytelniczko!

Pewnie Was nie zdziwi, że tu bywam. Pachnie farbą drukarską. Słychać ciszę, czasem dziecięcy śmiech. Można sobie siedzieć z wyciągniętą stopą w pasiastej rajstopie z kotem na kolanach i godzinami przeglądać kolorowe strony. Jako dziecko nie rozumiałam, jak dorośli mogą spędzać tyle godzin z czarno-białymi gazetami. Nie dość, że nieporęczne, to jeszcze bez obrazków! Przysięgłam wtedy, że nie zniżę się do tego poziomu. Choć często czuję się odosobniona w tym postanowieniu, trwam. Tym bardziej miło mi znaleźć dorosłych inaczej, którzy książką obrazkową oraz dziecięcą cieszą się bardziej niż gazetą. Taka jest na przykład Olga, mama Ewy, sprawczyni całego zamieszania zwanego O tym, że... A o czym? To już opowie sama Olga.



Na początku muszę zaspokoić swoją ciekawość: Powiedz czy kochałaś książki obrazkowe zanim zostałaś mamą? Czy ta przygoda zaczęła się wraz z przybyciem Ewy?
Tak odpowiem – zawsze przystawałam w dziale z literaturą dziecięcą. Głaskałam okładki, podglądałam ilustracje, zwracałam uwagę na nowe wydawnictwa (i wąchałam, rzecz jasna, wąchałam). Na studiach polonistycznych przeboleć nie mogłam, że literatura dla dzieci i młodzieży to tylko jeden semestr, zakończony malutką pracą. Jednak dwiema, bo przypominam sobie, że przypadku poezji polskiej pisałam o Ludwiku Kernie, proza obca – Michael Ende. Przez całą historię literatury dla najmłodszych przebiegliśmy galopem, właściwie ani razu się nie zatrzymując. Szkoda. Z perspektywy czasu żałuję nawet bardziej, niż wtedy.

Jednak, faktycznie, dopiero pojawienie się Ewki sprawiło, że ta chęć wiedzy, poznania tekstów, ilustratorów, pracy wydawców gwałtownie wzrosła. Zaczęłam po prostu działać. Oglądać, czytać, kupować, zwyczajnie – interesować się. Czyżbym całe życie szukała usprawiedliwienia dla „dziecinnych” zainteresowań? ;)
Chciałabym wiedzieć wszystko i to natychmiast! Tymczasem świadoma jestem, że to dopiero początek tej przygody, że nie wiem nic, może prawie nic. I jest to świadomość równie frustrująca, jak i nakręcająca.


I wtedy pojawił się blog. Skąd ten pomysł?
Każde moje doświadczenie zawodowe w mniejszym lub większym stopniu wiązało się z pisaniem. Tak jak pływak, po zakończeniu kariery, ma potrzebę wyjścia na basen i wypływania swoich „basenów”, tak i ja mam potrzebę wypisania się. Częściowo potrzebę zaspokajały e-maile pisane do bliskich, ale mało mi było. Powstał blog, będący połączeniem tekstu i zdjęć. Bo zdjęcia są dla mnie równie ważne. Z nazwą miałam problem. Uznałam, że najważniejsze jest, by mnie nie ograniczała, bo początkowo pojęcia nie miałam, w którą stronę pójdę z tą moją pisaniną. Pod szyldem O tym, że... mogę pisać naprawdę o wszystkim, choć czas pokazał, że to wszystko w moim wykonaniu to raczej książki dla dzieci.Zatem mój blog to przede wszystkim relacje ze spotkania z książką (celowo nie używam słowa recenzja, nie piszę recenzji), jakieś inspiracje związane z zabawkami czy akcesoriami, zabawy plastyczne i czasem tylko – oderwana od wszystkiego garść przemyśleń.


Na blogu i FB wspierasz młode polskie wydawnictwa, takie jak Ładne Halo. Co myślisz o rynku wydawniczym książki dziecięcej w naszym kraju?
Myślę, że wiele, naprawdę wiele się wydarzyło przez ostatnią dekadę... Przez kilka lat studiów – podczas weekendów, wakacji, wolnych dni – dorabiałam w księgarni takiej prawdziwej z tradycjami i ciekawym wyborem książek. Pamiętam półki z literaturą dziecięcą – oferta była dość skromna, choć można było znaleźć kilka perełek z ilustracjami wielkich polskich ilustratorów. Ale żeby książki obrazkowe? Młodzi odważni autorzy? Ciekawa, współczesna grafika? Wydania zagranicznych bestsellerów – nowości czy klasyki? Temat właściwie nie istniał. Nie istniały też Zakamarki, Dwie Siostry, Tako czy Ładne Halo. Dziś nie wyobrażam sobie rynku wydawniczego bez nich.
Teraz nie dość, że wybór jest ogromny, to jeszcze najnowsza technologia zniosła wszystkie granice. Jeśli chcę mieć nowość wydaną właśnie w Japonii, mogę ją zamówić online i tyle. Nie zamawiam, bo mnie po prostu nie stać. Ale mogę, każdy może. W końcu mamy dostęp do bestsellerów z całego świata, a i świat ma dostęp do naszych, polskich, książek. I naprawdę nie mamy się czego wstydzić.

Nie masz wrażenia, że polscy rodzice podchodzą dość sceptycznie do tych nowych książek i wydawnictw?

Gdybym miała uogólniać, prędzej strzeliłabym, że polscy dziadkowie podchodzą do nowości, jak do jeża ;) Wiadomo - nie wszyscy i nie do każdej nowości, ale... Jakby synonimem książki dla dzieci mógł być tylko zbiór baśni Grimm czy wiersze Brzechwy! 
 
Rodzice różnie, moim zdaniem, jest coraz lepiej - szukają informacji, czytają magazyny lifestylowe i blogi, rozglądają się i często - może nie autora tekstu, czy ilustratora, ale kojarzą wydawnictwo! Sporo znajomych śmieje się, że książki w domu dzielą na "pod dziadków" i resztę. Przynajmniej dwukrotnie spotkałam się z opowieścią na temat reakcji rodziny na książkę Binta tańczy (tekst: Eva Susso, ilustracje: Benjamin Chaud, wyd. Zakamarki), brzmiało to mniej więcej tak: Ale brzydka ta książka, takie obrazki dziwne i te imiona? Ajsza? Babo? Obce, inne - budzi mieszane uczucia. Ale to nic nowego, prawda?
 
Jest jeszcze inna sprawa - sporo rodziców, dziadków, cioć i wujków korzysta z oferty - jak oni o sobie mówią? - "lidera na polskim rynku dystrybucji dóbr kultury", czyli sieci na E., mającej swoje sklepy często w galeriach handlowych. Ilekroć stoję tam w dziale z literaturą dziecięcą - zgrzytam zębami. To, co jest wyeksponowane na półkach, to jakaś zgroza. Jak jesteś cierpliwym klientem i chociaż mniej więcej wiesz, czego szukasz - dokopiesz się na przykład do kilku tytułów z Dwóch Sióstr. Ale wybór z mniejszych wydawnictw? Raczej nie. No chyba, że wielokrotnie, w różnych sklepach, miałam ogromnego pecha i tak naprawdę wcale tak nie jest... Ale żeby aż taki pech?
 
Gdzie, kiedy i jak najchętniej piszesz?
Między kuchnią a pokojem dziennym zatrzymuję się pochylona nad biurkiem. Stuk-stuk-stuk – wpisuję dwa słowa komentarza, dopisuję zdanie do tworzonego posta, usuwam beznamiętnie całe akapity. Zawsze mi mało poprawek. Piszę na raty. Pochylając się nad biurkiem, z plecami w pałąk wygiętymi. Jak siadam, to na brzeżku krzesła, bo przecież zaraz, za momencik – będę musiała wstać. I podać, podgrzać, zrobić, ułożyć, przeczytać. Mam dwa zeszyty, w których wpisuję tematy postów, tytuły książek, jakieś nazwiska i adresy. Powinnam zapisywać w nich całe zdania, które przychodzą mi do głowy, ale pisanie odręczne to dla mnie zmora. Ręka niewprawna, pismo coraz bardziej kulfoniaste, nieczytelne nawet dla mnie. Lubię stukot. Klawiatury. Marzy mi się maszyna do pisania.Bywa, że chodzę z jednym zdaniem w głowie tygodniami! I co jakiś czas głośno je wypowiadam, żeby nie zapomnieć.
Idealne warunki do pracy wyglądałyby dla mnie tak – najpierw długo, bardzo długo jadę pociągiem. W pociągu najlepiej mi się myśli. Wykluczam – oczywiście – sytuacje upierdliwych współpasażerów, braku ogrzewania lub wagonu-sauny. Dojeżdżam na miejsce. Czyli gdzieś, gdzie mam komputer, zapas jedzenia i picia i ogrzewanie. Zmarzluch ze mnie! I tyle. Czy ja za dużo wymagam? ;)

Skądże! Pociągi to inkubator i mojego słowotwórstwa. Chyba czas poprosić Mikołaja o karnet na przejazdy PKP ;) Skoro jesteśmy przy podróżach, dokąd wybierasz się najchętniej zwiedzając blogosferę?
Ho, ho, ho! Mnóstwo mam miejsc, w których mi wygodnie! Zatem bardzo się ograniczę i wymienię tylko kilka. Ze względu na tematykę i profesjonalizm – regularnie zaglądam: Poza Rozkładem, Znak Zorro i 1x365, Kolekcji Hipopotama (znowu Mizielińscy!), Ryms oraz Polska ilustracja dla dzieci.
W moich „ulubionych” jest też masa naprawdę różnych adresów – zapiski codziennie, blogi mam, fotoblogi, blogi kulinarne... To nie jest kilka blogów, nie kilkanaście i obawiam się, że nie kilkadziesiąt nawet! Wspomnę zatem o dwóch, które czytam chyba najdłużej i zawsze sprawia mi to przyjemność – zimno i barbarella. I na pewno zapomniałam o jakimś bardzo ważnym adresie, na pewno.


 A powiedz jeszcze na koniec, jaka jest Twoja ulubiona książka obrazkowa?
MiasteczkoMamoko Aleksandry i Daniela Mizielińskich (wyd. Dwie Siostry). Ta książka to był mój zapalnik. Raptem się obudziłam, rozejrzałam i zorientowałam, że dzieje się, a ja o tym nie wiem! I zaczęłam znajomym dzieciom kupować Miasteczko Mamoko... Potem dopiero Ewce, dla której Miasteczko... jest, jak sądzę, również ważną książką.

A Wasza ulubiona?
Miasteczko Mamoko, ależ jestem nudna, co? Nic nie poradzę! Mizielińscy mają nas w kieszeni. Ewka namiętnie zajmuje się śledzeniem – najchętniej Zofii Ryjek i Hesi, Maćka i Antosia z Hyców... Ja lubię wodzić wzrokiem za Aleksandrem Paskiem, M. za Zygmuntem Kosmicznym. Mamy też Dawno temu w Mamoko i od niedawna Mam oko na litery. Część książek, za jakiś czas, przekażemy młodszym dzieciom z rodziny, pozycje Mizielińskich zostaną, dla pokoleń. Zbyt dużo książek pojawia się w naszym domu, by wybrać kilka tytułów – wszystkie, które opisuję na blogu po prostu lubię i uważam za wartościowe. A jak nie lubię, to nie opisuję. Proste.

I tak powstaje ilustrowana galeria tytułów, do której i Bebe chętnie zagląda :) Zatem ciepłych Świąt wewnątrz i mroźnych za oknem! Niech Wam choinka w nowe woluminy obrośnie, a na stole nie zabraknie pysznych ilustracji. Kolorowych!

Do Olgi, hej Czytelnicy,
Do Olgi, bo tam cud!(nie)
O tym, że...klik! klik!



Ukochania,
Bebe

Lekcja z Top Model

14.12.2012
Rude bliźniaczki stoją przed nami nerwowo zaciskając ręce. Ta sama twarz, to samo marzenie.

Jedna - wrodzony talent. Nawet powieką nie musi mrugnąć, by wspiąć się na szczyt drabiny. W przeświadczeniu, że na sukces trzeba ciężko zapracować, jest jedyną tu osobą, która nie ma najbledszego pojęcia o jej wartości. Są tacy, co mogliby, gdyby tylko chcieli. Chcesz? Nie wiem.

Druga - jako taka. Nie zła, nie dobra. Za to z pasją. Chcę, będę. W pocie czoła wspina się ze szczebla na szczebel. Na szczyt może nigdy nie dojdzie. Ale będzie wystarczająco blisko.

Wybraliśmy drugą.
Talent to nie wszystko.

---

A którą z nich byłabym ja?



Wiewiór, tradycja i szafa wcale nie stara

7.12.2012

 Śnieg pada! Widok za szybą zmienił się w dwuwymiarową kołdrę bieli. Nic nie widać. W wigwamie cicho, ciemno i przytulnie. Wiewiór na służbowej kolacji żegna emerytkę o wyglądzie aemerytalnym [westchnienie nadziejozazdrości]. Tutaj George Winston sączy się z głośnika, a Bebe sączy wino z kieliszka.

- Wesołych Świąt! - wita Wiewiór telefonicznie i oznajmia oczywiste - Śnieg pada! - Dla człowieka, który pierwsze spotkanie ze śniegiem na żywo przeżył w wieku lat trzydziestu, każdy biały opad atmosferyczny jest świętem. Rodzinna mazurska Narnia Bebe zaparły mu dech w piersiach. Że tyle białego. Wszędzie. I że to normalne.


Mikołaj wiedząc, że przez żołądek wiedzie droga do każdego serca, przysłał produkty w Czarnym Lesie deficytowe: wędzoną polską kiełbasę, suszone grzyby z podwarszawskich lasów, garść krówek. A przede wszystkim, najcenniejsze, dwie torebki kaszy jaglanej, której tutaj próżno nawet i ze świecą szukać. Podobno polskie dzieci zjadają jaglankę na śniadanie. A co z kaszą manna z sokiem? Wyszła ze spożywczej mody? Teutońska dziatwa niezmiennie na słodko. Nawet hipisi ze Stumilowego karmili potomstwo dżemem i nutello-podobnym-czeko-wynalazkiem-eko-produkcji-fuj! A w wigwamie, też niezmiennie, krakowska z pomidorem.

Jak jaglana, to tylko krupnik.

Kroimy pachnącą myśliwską do bigosu. Wrzucamy grzybki. Zagryzamy krówkami. Reszta leży zamrożona w woreczkach w oczekiwaniu na Wigilię.
- Lubię twą bebeluszkowatość - zamyśla się Wiewiór - Nikt nie kultywuje tradycji, jak ty. Z tobą, zwłaszcza zimą, czuję się Polakiem*.


---

Wiewiór zamyka drzwi sypialni (co w wigwamie grozi śmiercią przez zapocenie) i za chwilę znów otwiera:
- Przepraszam, po prostu lubię zamykać drzwi.
- Ciekawe, że nie zdaje się to przekładać na drzwi szafy.
- Oczywiście, że nie! Drzwi szafy to nie drzwi! To drzwi szafy.
- Rozumiem, jak szuflady, zwłaszcza te ze skarpetami, po prostu się nie zamykają.

---

* W supermarkecie Wiewiór, z dziada pradziada oraz przekonania Irlandczyk, z tysiąca możliwości wybiera słoik korniszonów polnischer Art:
- Jesteśmy Polakami i jemy polskie ogórki.
Bebe utonęła we łzach wzruszenia. Nie metryka ogórka się przecież liczy. 

Na dwoje teściowa wróżyła

5.12.2012


 Przyszła paczka z Zielonej Wyspy: Wielki biały karton zabezpieczony taśmą z teutońskiej poczty (dbają tutaj, dbają). Tradycyjnie, bez adresu zwrotnego*.

Zapas trójkątnych torebek herbaty. Jedynej i prawdziwej. Siekiery. Razy dwa.
Guma do żucia. Jedyna i prawdziwa. W Czarnym Lesie takiej nie uraczysz. Razy dwa.
Muzyka przodków zaklęta w ciało chińskiej interpretacji leprechauna*. Razy dwa.
Porcelanowa owca z kolią koniczyny u szyi. Razy dwa.
Miękka paczuszka o nieznanej zawartości, z wstążką. Razy dwa.

Resztę będziemy losować:
Zielone coś z uszami i czterolistną koniczyną zamiast pępka. Chyba niedźwiedź. Razy raz.
Kawałek dykty z odręczną interpretacją leprechauna. Razy raz.
Chińskokaratowy brelok do kluczy (czyżby wróżba?). Razy raz.

A wszystko z kartką z wewnętrznie wytatuowaną formułką i podpisem:
xxx Mama

---
 
Sezon świąteczny czas zacząć!
- Wiewiór jutro Mikołajki.
- Kikołajki? Zapomniałem, jak to się robi?

---

* Leprechaun po chińsku: Czapka zieloną. Fajka. Nawet zielone rękawy. Ale u pomarańczowego skafandra. Broda jakby biała (zamiast rudej). Oczy jak czarne migdały. A na piersi czerwone serce z twardym głośnikiem odtwarzającym bliżej niezidentyfikowane melodie na nutę celtycką.

*Wyobraźcie sobie, ziomkowie z polskiej ziemi, kraj w którym listy i paczki dochodzą zawsze. Na tyle zawsze, że nawet do głowy Wam nie przyjdzie, że adres zwrotny może być potrzebny. Raj. W takim kraju listonosz to detektyw z osobistą misją honorową.Wiewiór twierdzi, że nie ważne co się na kopercie napisze, i tak dojdzie.

Z czarnej dziury niepamięci

2.12.2012
Profesorowie zaopatrzeni w nową porcję mojego geniuszu naukowego; Wiewiór na planecie Fjurerszajn tylko od czasu do czasu melduje się z nowinkami: A wiesz jak długo będzie hamował pojazd poruszający się z prędkością 130 km na godzinę? Lodówka pusta. Herbaty z żurawiną brak.Czyli czas zacząć weekend po siedmiodniowym tygodniu pracy, który czarną dziurą zionie w mej pamięci.
Im mniej piszę, tym mniej pamiętam.


Im mniej piszę....żart losu.

Piszę od trzech lat. Codziennie. Kilka godzin dziennie.
Rutyna godna Murakamiego. 
Na dodatek głównie nie po polsku.
Co z boku wydaje mi się tak niesamowite, jak dziwne.

Jadąc taksówką z Torunia do Bydgoszczy na egzamin z wyspowego*, nie uwierzyłabym, że nie skończę studiów w kraju pochodzenia, ani nie napiszę ani jednej końcowej pracy w ojczystym języku. Że przez pewne dziewięć miesięcy dorosłego życia nie wypowiem ani jednego słowa po polsku. Że przyjadę do rodziny i będę myliła słowniki. Że będę budzić się rano w ramionach kogoś, kto nie przeczytał Herberta, Brzechwy i Tokarczuk. Że nie tylko pisać, ale przede wszystkim myśleć będę w trzech wokabularzach na raz.

Ciekawe, czy słowotwórstwo w obcym języku wpływa pozytywnie na kształtowanie rodzinnego? Są na sali lingwiści?

Im mniej piszę, tutaj, tym mniej pamiętam.
Czas przestać hamować i wrzucić w końcu drugi bieg. 
A co na to Wiewiór?
Samochód może zatrzymać się na przystanku autobusowym na ile minut? Trzy!


 * Jak przez mgłę pamiętam. Cyrograf wydawano raz do roku, kosztował pół pensji obojga rodziców. Płakałam tego ranka czytając na przystanku, że autobusy odwołano. Postój taksówek był po drugiej stronie ulicy.

Pocztówki z Blogosfery: LOOKarna

26.11.2012
Gdybym projektowała wystawę Lookarny...


Ahoj Przyjaciele!
W Galerii pod Chmurką Lookarny jest jak w księdze bajek. Nie wiesz, co się kryje na następnej stronie. Może pocieszysz płaczącego wilka, odwiedzisz miasto na grzbiecie wieloryba, albo obudzisz śpiącego rycerza. Lookarna to mój lek na horror vacui. Po cichu marzę (zazdroszcząc Krakusom), że pewnego dnia przyjadę na Kazimierz, kupię jabłka ze wsi, dwie kawy w papierowych kubkach i między straganami odnajdę stragan z obrazkami. Że się spotkamy. Pogadamy. Może tak:

Lookarna to nietypowe imię. Skąd się wzięło, co oznacza?
Kiedyś to olejami malowałam. Małe olejne szkice. Miasta, martwe natury z wazami greckimi w tle. Farby olejne piękny zapach mają! Moja mama, co nadal na podłódzkiej wsi mieszka, zawsze mi powtarzała, że dla niej to te farby lasem, żywicą pachną. Na podłódzkiej wsi babcia dom miała, w którym się wychowywałam do czasu pójścia do szkoły. Tam strych był. Taki idealny, na dwie części podzielony: lewą i prawą. Porządek. Stare buty. Słoiki na przetwory z łososiową gumką i fikuśną sprężyną. I ciemnia wujka. I stare numery „Filmu” przeglądane w półmroku. Roman Wilhelmi puszczał do mnie oko. Mogłabym przysiąc… Było też okienko, przy którym siadywałam. Zgięta w pół mogłam bezkarnie przyglądać się kurzowi osiadającemu na łydkach koleżanek grających w „gumę”. To tam stałam się tym, kim jestem, a potem, w dorosłym życiu nazwałam się Lookarną (lukarna, to takie małe okienko w połaci dachowej).

Mówisz oleje, ale twoje pracy to głównie rysunki.
Kiedy syn miał przyjść świat, zarzuciłam wazy greckie i oniryczne mieściny. Dla zdrowotności, żeby dziecko zapachu lasu nie wdychało. Kawę też przestałam pijać. I w ogóle, zapomniałam na chwilę, że kreatywna bywam. I nagle, jak kamieniem w łeb. Kupiłam szkicownik. Mały. 15x15. Łatwiej dokończyć projekt na małej przestrzeni. Łatwiej od nowa uczyć się rysować i ćwiczyć cierpliwość. Ołówki przywiozłam z rodzinnego domu. Pamiętają czasy liceum. Pachną jak wtedy. Pamiętam, mama zabrała mnie do sklepu dla plastyków w mieście Łodzi, na ulicy Zielonej. I pamiętam jak rozbolała mnie głowa z przejęcia!

Wtedy, na kolanie, z wyselekcjonowanych bazgrołów synka, powstała pasiasta świnia, która chciała być taka, jak wszystkie. „Zwierzęta odsunęły się od niej. Mówiły, po co nam w stadzie taki dziwoląg. Nie wierzyła, że jest inna. Pobiegła nad pobliskie bajoro i przyjrzawszy się swojemu buremu odbiciu uznała ze spokojem, że jest taka sama jak inne.” Ta świnia to ja ;)

A co było dalej?
Ołówek i mały format. Idealna sprawa dla młodej mamy. Powstały kolejne ilustracje. Cała sterta ilustracji do autorskich opowiastek i znanych bajek. Między kartkami książki, którą dostałam w ‘94 ubiegłego stulecia, zamieszkały ptaki na trzech nogach, króliki suszące pranie podczas burzowych podmuchów wiatru, śpiący rycerze, z których jeden sprawdza, czy stópki należycie kołderką okryte, wilki pozwalające oswoić strach, ryby przenoszące na swych grzbietach miasteczka i pola… pola… pola łubinu i białej jak śnieg gryki. No i co? No i powstał blog. Papier, ołówek, kredka, stara gazeta, płótno tkane ręką prababki w połączeniu z fantazją, przypadkiem, umiejętnością słuchania, przypadkiem, wspomnieniami z dzieciństwa na wsi, wierzeniami w ludowe stwory… pozwoliły stworzyć całą galerię postaci, którą zamykam wiernie w formacie 15x15. Potem odważny krok...

Czyli narodziny Galerii pod Chmurką?
Tak, za namową rzecz jasna, bo czasem tak trudno uwierzyć w siebie. Oprawiłam ilustracje, zapakowałam w wiklinowy kosz piknikowy i pojechałam na Targi sztuki Art Expo w podkrakowskich Tomaszowicach. Potem wystawa „Mama rysuje” w jednej z krakowskich księgarń i wreszcie pomysł na „Galerię Pod Chmurką”, pomysł na bycie punktem na mapie Krakowa. Punktem, do którego można przyjść po uśmiech, porozmawiać o inspiracjach, usłyszeć opowiastkę, wypić wspólnie kawę zakupioną w pobliskiej knajpce. Mała galeryjka z autorskimi pracami, w sercu krakowskiego Kazimierza. Pokazuje się w sobotnie poranki na pchlim targu i cudnie wpisuje w artystyczny klimat dzielnicy. Kawa w Kolorach, pomidory drożeją, porcelana, amber, gold, silver, bunc od górala, winyl, ja! Czujesz to? Ludzki gwar i ciepło. Wydziergana chmurka radośnie dynda na wietrze. Krakowskie sobotnie niebo odbija się w szybach oprawionych schludnie ilustracji. 

A teraz, gdzie tworzysz i jak? Bo chyba nie na kolanie?
Kuchenny stół. Na lata miał być. Tak powiedział stolarz. Taki jakiś ciemny. Dziś wolałabym biały. Zaledwie trzy lata, a ja już ciemnego stołu nie chcę. I taki stół niby nic, a jak po nim zmiany w mentalności ludzkiej widać. Zasiadam przy nim co rano. Jak tylko drzwi za chłopakami się zatrzasną (duży M i mały M). Potem nastaje cisza, a potem skrobanie ołówkiem po kartce. Radio się właśnie zepsuło. Wytrzymało trzy lata pstrykania małym paluszkiem. Jak mi czasem głosu ludzkiego zabraknie, to włączam sobie film widziany pięć tysięcy razy. No, jaki, jaki, a np.: „Vicky, Cristina, Barcelona” (Jak mi się podoba Cristina, a potem Vicky, a potem znów Cristina!) albo „Elizabeth” (Jak ona idzie przez pustą katedrę w tej kobaltowej sukni, wściekła taka!) albo „Frida” (Jak pije wódkę, a potem się całuje z dziewczyną.) albo „Ukryte pragnienia”(Lubię kiedy cykady grają w popołudniowym słońcu) albo „2 dni w Paryżu”(oooo! Jak Jack biegnie w przedmieścia paryskie). Nie muszę wtedy oka zawieszać na ekranie, oko śledzi paluch umoczony w białej farbie kreślący horyzont. Do tego kawa i czuję, że mogę wszystko!

A co najbardziej lubisz?
Lubię kwadrat, szarlotkę z lodami, słońce w oczy, kiedy mam okulary, wiatr w plecy, ciepłe rączki synka na moich policzkach. Lubię tanie wino z Maryjką i "Sto lat samotności", kolorowe czapki na jesienną słotę. Lubię, kiedy ludzie ładnie się z sobą witają i ładnie żegnają. Lubię noc. Jest bardziej twórcza. Nocą miewam najlepsze pomysły. Lubię nas pakować przed podróżą, a potem tę podróż wspominać. Lubię pietruszkę. Pietruszki mogę dużo. Nadaje się do wszystkiego! I na jajo na twardo, do mineralnej dwa listki też chętnie dorzucę. Jak nie piłaś, to spróbuj! Lubię po zmroku zaglądać ludziom w okna. Dlatego najchętniej zaglądam na blogi wnętrzarskie. Wskakuję w jeden, potem w następny i następny i potem już sama nie wiem gdzie byłam, choć bardzo chcę wrócić.
Wracam za to tu:
http://pstrobazar.blogspot.com/ - Na wsi, była biblioteka. Wszystkie książki oprawione w szary papier pakowy. Zaraz po przyjściu do domu sprawdzałam, jaką książka ma okładkę. … ehhh jak ja lubię wspominać;)
http://sixtyonea.blogspot.com/- pachnie tu morzem, wiatrem i drewnem.
http://tekturowo.blogspot.com/ - kreatywność nie zna granic!
http://rafa-kids.blogspot.com/ - piękne rzeczy dla dzieci w jednym miejscu


A teraz idziemy piec szarlotkę! I oglądać Chmurkowe cudowności: http://lookarna.blogspot.com/
Ukochy!
Bebe

Egoizm chorego

22.11.2012
Stała przed nim ze spuszczoną głową. Byle nie spojrzeć mu w twarz. Byle to z siebie wyrzucić. Jednym tchem. Mam raka. Wyjeżdżam do rodziny. Żeby się mną zajęła. Nie chcę cię ranić. Nie chcę, żebyś cierpiał. Już sięga po kurtkę. Już do drzwi zmierza. Czuje jego dłoń na ramieniu. Nie zgadzam się na to. Chcę być przy Tobie. Ona już z dłonią na klamce. Nic nie słyszy, nic nie widzi. Strach bywa silniejszy niż miłość.


On patrzy za nią w milczeniu.
Strach podzielony na dwoje podobno mruży oczy .


---

Wczoraj znów płakałam, że wszyscy umrzemy.
Zwłaszcza Ty.


---

Post sponsorowała Ugly Betty, Sezon Trzeci.

Generacja Satelita

19.11.2012
Robótka jak drożdże, spuścić ją na chwilę z oka, a rozrasta się do niespodziewanych rozmiarów. Zatacza właśnie międzykontynentalne kręgi. Widziano ją już w Los Angeles, na Cyprze i w Japonii!!!

Wymieniamy z Kaczką-Założycielką wzruszone, pełne miłego zaskoczona maile. Wyobraźni nam nie starcza na taką skalę! A co dopiero dzieciakom-starszakom z Niegowa! Macie moc :*


--- tymczasem w Czarnym Lesie ---


Zwiedzamy cmentarz, który przerobiono na plac zabaw. Pod murami Johann, Irmingarda i Ekkehardt w kamieniu utrwaleni leżą pod starymi dębami. Na środku drabinki, zjeżdżalnie, pompa wodna. Małe stopy udeptują ziemię. Przeplatają się czasy.

Słońce grzeje nam policzki przez miodowe liście. Debatujemy nad wyższością sernika klasycznego nad makowym. Z oddali obserwujemy, jak Mały F. (Na planecie Ziemia od 1,5 roku) chwiejnym krokiem eksploruje piaskownicę i burzy powszechny porządek.

Mały F. jest w piaskownicy sam.

Nikt nie krąży w jego pobliżu, za rękę nie trzyma, nie podnosi jak upadnie, nie podaje zabawek, nie dyryguje, nie pilnuje konsumpcji piasku. Tymczasem teutońscy rodzice: krążą w bezpośrednim pobliżu pociech, otrzepują białe kurteczki, rączki, kolanka, chronią, łapią, inscenizują. Ćwiczą z potomstwem deklinację:

To jest zabawka Hansa. A to zabawka Jule. 
Nie dotykaj, to nie twoje.
Podziel się swoją zabawką. 
Chłopczyku oddaj nam nasze łopatki.
Peter, pozwolisz dziewczynce pobawić się twoją ciężarówką?


Małe F. w samym środku sceny raczkuje do porzuconej przez kogoś foremki i robi sobie prysznic z piasku. Dziewczynka w różowym wyrywa mu foremkę z ręki:
Nie dotykaj, to moje!

Jakiś rodzic otrzepuje Małemu F. grzywkę, inny rączki, koszulkę, kolanka. Rozglądają się niecierpliwie.
Postoję tu przy tobie.
Nie wolno sypać piasku na głowę.
Nie, nie jedz tego.
Piasek fe, fe!
Gdzie są twoi rodzice?
Nie martw się, zaraz pewnie wrócą.
Pauline odsuń się od tego chłopca, bo też nasypie ci piasku we włosy. 
Pauline! Nie sypiemy piasku we włosy!

Jest Robótka!!

10.11.2012
Krzywa zdrowotna w pięknym wygięciu ku niebu! W supermarkecie "Last Christmas". Zatem czas działać! działać! działać! A, że nie wolno mi się jeszcze nadwyrężać, zatem prośba i do Was. Ogromna!
 



Moi Mili, jest Robótka!

Liczna gromadka – duzi i mali, starsi i młodsi, panny i chłopaki – mieszkańcy Domu Pomocy Społecznej dla Dzieci w Niegowie czekają na świąteczne kartki z życzeniami [no jasne! Gdzie pocztówka tam i Bebe].

I to jak czekają!

Bo Święta to bardzo trudny czas, dla tych którzy nie mogą ich spędzić w rodzinnym domu. A jeszcze trudniejszy, gdy człowiek jest przekonany, że nikt o nim nie pamięta.

W takich chwilach najzwyklejsza kartka z życzeniami jest jak koło ratunkowe.
Znak pamięci, nadzieja, miłość upchnięta w kopercie.

Dlatego, przeogromna prośba, p i s z c i e!

Piszcie, ślijcie, niech dla nikogo i w tym roku nie zabraknie.
Szczegóły w zakładce Robótka 2012.

A radość odbiorców wróci do was nieuchronnie, jak jojo na gumce, jak gołąb pocztowy - wystawowy czempion, jak bumerang, jak czek bez pokrycia, jak kwity z urzędu podatkowego, jak wezwanie do zapłaty abonamentu radio-tele...[z nieuchronnością powyższych, acz bez nieprzyjemnych konsekwencji :) ]
... i jeszcze podetnie nogi, jak fala uderzeniowa.

O czym zapewniają,
Kaczka i Bebe


p.s. A Kaczkę [przy sterze Robótki już po raz trzeci] znajdziecie tutaj. 
p.s.s. Czy można powyższe kopiować, linkować, przesyłać dalej? Trzeba :) Sztandar także.

Zepsucie powszechne

4.11.2012
Wczoraj zepsuł się Wiewiór.
Nie budź mnie, jestem chory. Nie doglądaj, nie gotuj rosołu ani herbaty. Wybacz, ale idź już sobie. 
Dzisiaj zepsuła się Bebe.
Topię się. Widzisz kałużę na prześcieradłach? Herbaty! Czosnku! Niech mnie ktoś przytuli.

Leżą oboje pod kołdrą. Wiewiór odkleja grzywkę z czoła Bebe:  
Wiesz co jest lepsze od chorowania? Chorowanie z Tobą! Jacy jesteśmy oboje biedni.




Na lumbago, biegaj nago!

3.11.2012

Wiewiór poleca alternatywę:



p.s. Siedzę! Czyli: działa!






---
Post numer 300! Że też tyle wytrwałam. Myślę, że to dobry moment na nowy cykl. Nosiłam się z tym od dawna, zatem proszę. Krotochwila tygodnia. Ku pamięci tych małych spraw, błahych czynności, niezbyt złotych myśli, z których składa się teatr zwany życiem. W obrazkach. Dla równowagi. By za rok móc wrócić i pośmiać się lub zapłakać, że było jak jest.


Noc niczyja, czyli było sobie święto

31.10.2012
Teutońskie elfy

 - Szczęśliwego Nowego Roku! - powitaliby Cię w drzwiach domostwa Celtowie mniej więcej o tej porze roku mniej więcej dwa tysiące lat temu - Kto to widział włóczyć się po zachodzie słońca w Samhain!

Ciężkie drzwi zamknęliby za tobą na zasuwy, a Ciebie poprowadziliby do ciepłego wnętrza pełnego jadła, napitku i świętujących ludzi.

Dziwna to była noc. Między zachodem a wschodem słońca, gdy stary rok się skończył a nowy jeszcze nie zaczął, otwierały się wrota między światami: realnym i magicznym. Elfy i duchy (ang. spirits - nie mylić z umarłymi) kradły tej nocy ludzkie dusze. Celtowie nie wyściubiali nosa za próg, a dzieci, dla zmylenia przeciwnika, przebierali za elfy. A że przez żołądek do serca, na wycieraczkach, o ile takowe posiadali, zostawiali coś na elfi ząb. Przed drzwiami ustawiali też latarnie z rzepy (dynie na wyspach nie rosną), na wypadek, gdyby kolejny spóźniony gość zgubił się w wyspowych ciemnościach.

Tego jednego wieczoru żaden mały Eogan ani mała Fedelmid nie mogli pójść spać. Sen bowiem to też stan przejściowy między jednym światem a drugim. Kto wie, czy nie otworzyłby wrót podświadomości. Żeby nie zasnąć umilano sobie czas lekką rozrywką, na przykład wyławianiem zębami jabłek z wielkiej balii wypełnionej wodą.

Piegowaty rodzynkami drożdżowy bairín breac (ang. barmbrack) cieszył się szczególnym zainteresowaniem. Oprócz suszonych owoców krył w swoim wnętrzu ziarenko grochu, monetę, pierścionek i kawałek materiału. Oczywiście każda panna chciała znaleźć w swym kawałku ciasta pierścionek - niechybną wróżbę rychłego ślubu. Grochu i materiału uniknąć chciał każdy. Pierwszy oznaczał kolejny rok singla, a drugi brak szczęścia. Cokolwiek to miało oznaczać.

 Z gorących mis pachniało ziemniakami z kapustą - Colcannon. Gwarno było, wesoło.

Taka była tradycja. A co stało się później? Najpierw przyszli chrześcijanie i ochrzcili Święto nowym imieniem: Halloween. Hiszpanie zabrali je później do Ameryki, gdzie spotkało pewnego Meksykańczyka zwanego Dniem Zmarłych. Dzieci zaczęto przebierać nie tylko za elfy, ale inne stworzenia wzbudzające strach. Święto przebrano w kostium śmierci. Tak zawędrowało na północ, gdzie przyozdobione dyniami, zamiast zostać w domu, pielgrzymowało od drzwi do drzwi w poszukiwaniu słodkości. W końcu zmęczone Święto wróciło do europejskich korzeni. Tylko nikt go niestety już nie rozpoznał. Choć wielu zaakceptowało jego nową formę.

----
Bebe to konserwatywna tradycjonalistka. Poza tym nie cierpi dyni.
W domu pachnie drożdżowym ciastem. Colcannon grzeje nam już brzuchy.
Noc jak żadna inna. Pusta strona między rozdziałami.

Athbhliain faoi mhaise dhuit! - życzy wam Wiewiór





Pomarańcze

30.10.2012
W jego gabinecie, pakamerze metr na metr, papierosowy dym kroić można było nożem. Do palarni było mu za daleko. Siedział na czarnym krześle z białym kubkiem czarnej kawy w dłoni. Błękitna koszula, czarne jeansy i skórzane buty w szpic. Słuchał. Pytał. Opowiadał. O podróżach, o fotografii, o życiu. Typowy sarkastro.Ciął stereotypy na małe kawałki, wyśmiewał nam małostkowość w twarz, podjudzał ambicję, pchał nad prywatne przepaści.Uczył, życia. Tydzień temu pojechał ze studentami na warsztaty na Majorkę. Wczoraj dostałam maila, że upadł na plaży i nie wstał. Życie fotografa też jest tylko migawką.

Nad polską blogosferą goreje od wczoraj pomarańczowa łuna. W ulubionym kolorze Chustki. Niby wiedziałam, że tak będzie, a jednak.

Śmierć, nagła czy spodziewana, zostawia mnie w zawieszeniu.
Jak ryba bez wody, łapię powietrze, miłość, obecność. Łapczywiej niż zwykle.

---

Więc śpiewam i tańczę 
i jem pomarańcze...

Nonsens cmentarny

28.10.2012


I jak Irenka, co wpadła w głębinę,
J jak Jakubek, co wypił strychninę. 




Autor: E.Gorey

Cytatcik w sam raz na rychłą inaugurację sezonu cmentarnego (Wiewiór szykuje się już z irlandzkim Halloween. Dyń brak.), przyznajcie sami. Autorem jest pewien Edward, o którym to rozpisałam się w najnowszym numerze "Ryms". Nota bene, autor cieszył się platoniczną miłością najmłodszych.


E. Gorey: Autoportret z psem.
Długie puste korytarze, rzędy drzwi prowadzące do pompatycznie urządzonych wnętrz. A w nich, w wystudiowanych pozach dzieci w marynarskich mundurkach, dżentelmeni w futrach i surdutach, enigmatyczne damy w długich sukniach i ogromnych kapeluszach, szmaciane lalki bez twarzy i fantastyczne długoramienne stworzenia. Wszyscy wpatrzeni w przestrzeń, jakby nieobecni. Na ścianach zdobne tapety i portrety wąsatych przodków. Za oknem – to dziki ogród, to pustynne krajobrazy. Na korytarzu cisza.

Kątem oka spostrzegasz, a może tylko ci się wydawało, że coś się rusza pod dywanem, coś spada ze schodów, coś łypie znudzonym okiem z okna naprzeciwko. Włosy się jeżą na głowie. Zamierasz w bezruchu i jest ci co najmniej nieswojo. Czy to sen? Czy dziewiętnastowieczna Anglia? Nie, to po prostu świat Edwarda Goreya. Kogo? – zapytasz niepewnie. Nic dziwnego, twórczość Goreya to zjawisko wyjątkowe na anglojęzycznym rynku wydawniczym, a na polskim niespotykane (i niemal niewydawane). Jednak w „Rymsie” o tajemnicach i grozie, duchowego protoplasty Tima Burtona i Neila Geimana zabraknąć nie mogło.

Gdyby styl prac określał tożsamość autora, Edward Gorey byłby przedstawicielem angielskiej arystokracji z końca dziewiętnastego wieku. Nic bardziej mylnego. Urodził się bowiem w Chicago w 1925 roku, a Anglię znał tylko z literatury i filmu. Spotkać go można było podczas antraktów przedstawień baletowych w nowojorskim teatrze miejskim. Wysoki, brodaty jegomość w długim szalu, futrze i trampkach zagłębiał się chętnie w kuluarowych dyskusjach z innymi teatromanami. Podobno, gdy się z nim rozmawiało, miało się wrażenie, że przeczytał wielokrotnie wszystkie książki i obejrzał wszystkie filmy i seriale telewizyjne, a do tego pamiętał każdy detal. To jednak dopiero początek zainteresowań Goreya.

„Wiem niewiele o wielu rzeczach”
Erudycja Goreya to wynik szerokich zainteresowań, do których autor nie wstydził się przyznać. Twierdził bowiem, że należy być otwartym, bo nie wiadomo skąd może przyjść kolejny pomysł. Pasjonowały go zarówno sztuki piękne, szczególnie prace surrealistów, jak i najbardziej popularna popkultura. Zaczytywał się w literaturze dziewiętnastego wieku oraz powieściach japońskich, chętnie oglądał filmy nieme oraz współczesne wielkie produkcje filmowe. Czerpał też z fotografii prasowej, zwłaszcza z działu sportowego; zamieszczane tu zdjęcia były dla niego inspiracją przy ilustracjach stylizowanych ciał w ruchu.

ŁAJDAK gdy romans mu się znudzi
i namiętność żar wychłodzi,
oświadcza swojej utrzymance,
że strasznie zbrzydła. I odchodzi.

Nie opuścił niemal żadnego przedstawienia baletowego w choreografii George’a Balanchine’a; warto tu dodać, że jego śmierć wyznaczyła ostateczne rozstanie Goreya z Nowym Jorkiem i osiedlenie się na półwyspie Cape Cod. Zamieszkał tam samotnie w domu, The Elephant House, który niechętnie opuszczał (nie związał się z nikim, twierdząc, że nie interesuje go seksualność). Poza granicami kraju był tylko raz, w Szkocji, by zobaczyć potwora z Loch Ness. Rozczarowany jego brakiem, utwierdził się w przekonaniu, że podróżować nie warto. (...)

C.d. tekstu znajdziecie w kwartalniku"Ryms" nr 18, do nabycia już w tym tygodniu.

*dwa zbiory opowiadań Goreya (z nich też cytaty) w przekładzie Michała Rusinka wydane zostały w naszym pięknym kraju przez Znak Emotikon. Zajrzyjcie do środka: "Osobliwy Gość i inne utwory" oraz "Pamiętna wizyta i inne utwory". Los chciał, że twórczość zacnego Edwarda znam tylko w angielskich oryginałach. Czas pisać list do Mikołaja.
** Ilustracje zbiory własne.

Chińszczyzna

24.10.2012
Sikam na akord. Ale mogę już podnieść się do poziomu rzymskiej matrony, żeby z szezlonga z termoforów popijać suszoną żurawinę (nadal z olejem w składzie!) sokiem żurawinowym (zawartość żurawin w żurawinach 5,2%).

Nadrabiam luki w znajomości kinematografii. W pewnej amerykańskiej komedii romantycznej (Wiewiór wykopuje perełki na specjalne okazje: musisz obejrzeć! Lata 90te! Goldie Hawn! musisz!) nałogowa kłamczucha odpowiada byłej dziewczynie swojego wyimaginowanego męża na pytanie jaki on teraz jest:
- Wiesz, raz wrócił do domu z pracy z chińszczyzną! No z chińszczyzną wrócił! Jakby wiedział, że miałam na nią ochotę.

Wiewiór dzwoni w drodze z pracy:
- Kupić coś?
- Tylko mleko - ograniczyłam się w ramach cięć budżetowych (żurawina jednak kosztuje).

Migdały w czekoladzie też przyniósł. Jakby wiedział.

Marne skutki oszczędzania czasu, czyli bajka o wojnie goblinów

22.10.2012

"Nikt nie zauważył, że oszczędzając czas, w rzeczywistości oszczędzał coś zupełnie innego" 
- wolne tłumaczenie z "Momo" Michaela Ende

Tysiąc goblinów bawi się w wojnę. Jedni w okolicach kolana, drudzy tuż nad lewym pośladkiem. Pole ostrzału rozbłyska ładunkiem elektrycznym przy każdym kroku, przewrocie, zgięciu, podniesieniu. Wojna niesie owoce odległym krajom prawej łopatki, które w meksykańskiej fali tłuką młoteczkami w nerwy prawej ręki. Morze trunków przelewa się przez nerki, ze szwajcarską dokładnością wysyłając Bebe z królami piechotą.

Nikt dokładnie nie pamięta, jak się to wszystko zaczęło. Stare kroniki wspominają wrześniową kampanię i ciężkie roboty przykomputerowe. Warty opuściły posterunki w lesie, normy biegowe nie zostały wykonane. Byle szybciej, dalej, więcej. Słowotwórcze labirynty karmiły opozycję. Podobno ogniem zapalnym była jednak pewna za sofa. Stopy, na wyżynach poręczy, marzły w oszczędzającej na ogrzewaniu kwaterze wyspowej. Bebe obudziła się za burtą na niedoodkurzanym dywanie i soplem zamiast nerki.


Wiewiór masuje węzełki pleców, herbaty donosi, dokupuje żurawinę (nadal z olejem!) i sok dla Europejczyków ze wschodu (bo czerwony!), puszcza amerykańskie komedie romantyczne, głaszcze po policzku, pomaga gotować zupę cytrynową. Świetna z niego siostra.

Siostro!
Bracie!
Żetem!


Przy łóżku tylko Tom Hanks, Meg Ryan, doktor Fleichman, kot Behemot, biznes książkowy, ósmy kolor tęczy i śmierć małej magii. Poczucie winy też się już pałęta za oknem. Że strata czasu. A właściwie siebie.


Telegram z Wysp Brr

17.10.2012
Z archwium. Zima 2009 w Krainie Yam Yam. Ogrzejmy sie przy kaganku oswiaty.


Brak polskich ogonkow STOP Na Wyspach Brr nie pada STOP Ostatnia wersja wiekopomnego dziela naukowego okazala sie przedostatnia STOP Druga noc nie przespana STOP Albo ciaza albo zapalenie pecherza STOP Kanapki z angielska kielbasa smakuja jak stara podeszwa STOP Podeszw nie probowalam STOP Wracam na weekend STOP Po co w suszonej zurawinie olej? STOP

Pocztówki z Blogosfery: Tulaj Tulaj

14.10.2012


Ahoj tam po drugiej stronie ekranu,

Dzisiaj goszczę u Anuszki z bloga Tulaj Tulaj. Anuszka siedzi w fotelu i przyszywa ogony leśnym zwierzakom-pluszakom. Przy filiżance z herbatą świętujemy właśnie jej debiut słowotwórczy na łamach magazynu „Przebieralnia”. Anuszka napisała bajkę o Rudym, z którym nie omieszkałam się z nim uwiecznić na pocztówce. Anuszka opowiada o swoich pluszakach jak o dzieciach i przyjaciołach: dla szopa Zenka dzierga chlebak, z Misiem Heniem była właśnie na Śnieżce. Zresztą posłuchajcie sami:  

Powiedz Anuszko, jak zaczęło się Tulaj Tulaj?
Zawsze chciałam coś tworzyć i faktycznie wiecznie coś robiłam, ale wciąż zazdrościłam starszej siostrze talentów. Uwielbiałam też jeździć do babci, mmm, pamiętam zapach babcinej maszyny do szycia... Każda wyprawa do niej była jak podróż do jaskini skarbów. Kochana babunia wyciągała duże tekturowe pudełko, albo podnosiła wersalkę a tam leżało mnóstwo kolorowych ścinków, skrawków. I ja później szyłam z nich pościele dla lal i misiów, które kładłam do kołysek z pudełek po butach. Trochę później, jakieś 3 lata temu, w czasie wakacji odkryłam blogi. Zaczęłam wtedy nieśmiałe próby z stworzenia autorskich przytulanek. Jednak wakacje się skończyły, a czasu dzielonego pomiędzy studiami i pracą było niewiele. Zapadłam w sen, owinęłam się kokonem i w marcu 2012 wyewoluowałam jako Tulaj Tulaj.

A jak wyglądała pierwsza zabawka Twojego autorstwa?
[śmiech] Przezabawna sprawa. Pierwsza była lala, malusieńka, nazywała się Ludmiła. Powstała z kawałków tego, co miałam w domu. Skrawek lnu i koronki na sukienkę, pukiel czerwonej włóczki na warkocze, turkusowe kokardy z tasiemki, od metki ręce i odnóża z konopnego sznurka. Ludmiłka uwielbiała spać w słońcu. Miała też opcje do wieszania, tzw. stryczek [śmiech].

Wiem, że pracujesz na etacie gdzieś zupełnie indziej, w takim razie kiedy przychodzą nowe pomysły na nowe przytulanki?
W drodze, najczęściej wracając z pracy, z wypraw, podczas wypraw. Niekiedy proces przebiega podczas procesu. Czasem wymyślam jakieś konkretne zwierzę i czekam, aż przyjdzie do mnie w najlepszym kształcie. Kurcze, to często jest nieprzewidywalne. Uwielbiam nieprzewidywalność, zdarza się, że zobaczę jakiś kolor, tkaninę i widzę kolejnego pluszaka. Natomiast bajki… historia o lisie przyszła do mnie jak wieszałam pranie [śmiech], resztę historii o zwierzakach (których jeszcze świat nie widział) wymyślałam w autokarze na trasie Jutlandia Południowa-Dolny Śląsk – i znów w drodze, dlatego tak ważny jest kawałek ołówka i papieru z zasięgu ręki. Świetnie jest, jeśli kawałek papieru nie przepadnie w nieodkrytej czasoprzestrzeni, którą dzieli z zagubionymi skarpetami.

Anuszko, Twój blog to nie tylko przytulanki, prawda? Lubisz dzielić się z czytelnikami, zachęcać ich do kreatywnej twórczości?
O tak, uwielbiam proste rzeczy, często wcale nie trzeba wiele wysiłku by zrobić coś wspaniałego. W ogóle lubię jak się coś dzieje, nowe dźwięki,  książki, filmy, miejsca, obrazy.  Jeszcze dwa tygodnie temu marzyłam o umiejętności szydełkowania. Przed kilkoma dniami zrobiłam pierwsze serduszko, potem kwiatka, różowy golf na świecznik. Zaczęłam też szydełkować chlebak na wyprawy dla Zenka (szop), a wczoraj zaś próbowałam nawet z żołędziem (u Piegowatej), ale zrobiło się późno i zapomniałam o liczeniu oczek [śmiech], za to magiczne kółko wyszło jak malowane. Kocham doświadczać mocy (kto nie lubi, łapa w górę), niesamowite jest, jak udaje Ci się zrobić coś absolutnie niemożliwego i potem zarażasz tym innych i oni są tacy szczęśliwi, że też potrafią, i ta szczęśliwość wraca do Ciebie. To jest moc.

A powiedz, lubisz się bawić? A jeśli tak, to co sprawia ci największą przyjemność?
Lubię się bawić w szycie, dlatego to robię i będę dopóki będzie mnie to cieszyć. To dla mnie wciąż największa frajda. Lubię też chodzić do lasu z pluszakami na plenery. Śmiesznie jest, podchodzą czasem psy i obwąchują te dziwne zwierzęta. I puszczać latawce lubię i pędzić na rowerze, i skakać w śnieżne zaspy, i szurać  w liściach, i wymyślać niespodzianki, i musieć nie móc nic powiedzieć, nic po sobie nie poznać a potem bam! Wtedy gadam i gadam, żeby wszystko po kolei opowiedzieć, czego wcześniej nie mogłam. Ogromnie lubię.

Gdybyś mogła być zwierzęciem, to jakim i dlaczego?
Niedźwiedziem, bo przesypia całą zimę, i nie babra się w śniegosolance. Myślę też, że to spokojny gość. Jest duży i nikt mu nie podskoczy, więc może robić co mu się podoba, i niby strasznie groźny, a przecież ma niedźwiedzie serce. Zimą jest mu ciepło, latem zaś jak za gorąco to wspina się w wyższe partie gór. I kochają go wszystkie dzieci na świecie.

Jakie są Twoje ulubione miejsca w blogosferze?
Uwielbiam ilustracje dla dzieci, zachwycam się, kiedy tylko mogę, ostatnio odkryłam bloga Illusimi (http://illusimi.blogspot.com/) z prostą, często czarno-białą kreską i Dziki Dzik (http://dzikuski.blogspot.com) lubię za kreatywność właśnie, chciałabym mieć taką mamę, która umie pięknie rysować i wymyślać takie wspaniale rzeczy. I  Lookarnę (http://lookarna.blogspot.com/)  za to, że kilku słowach mieści całą opowieść, i Mery (http://meryselery.blogspot.com/)  za jej zabawne i wesołe opowieści, i Gab (http://gabridou.blogspot.com/), choć dopiero się rozkręca, to widać że coś niebanalnego w niej drzemie. W ogóle nie mogę się napatrzeć, chodzę, eksploruję, podglądam, znajduję inspirację. 

***
Lubię odwiedzać Anuszkę, zwłaszcza gdy zmęczy mnie wielkie miasto. Pluszowo tu, przytulnie. A gdy zabraknie pewności siebie, Anuszka dmuchnie kreatywnością w żagle każdego. Przekonajcie się sami, o tutaj: http://tulajtulaj.blogspot.com

Serdeczności,
Bebe




Z notatnika podróżnika cz.5: Karwendel

12.10.2012
Trzeciego października, w dzień zjednoczenia teutońskiego wschodu z zachodem, pociągi Czarnego Lasu wypełnione są po brzegi autochtońskim przekrojem demograficznym w strojach ludowych. Dirndl z naszyjnikami w kształcie piernikowego serca siedzą na kolanach Lederhosen w koszulach w kratę. Na co dzień powściągliwy naród rżnie w karty, pije piwo, zagryza preclami, śpiewa i zalewa salwami śmiechu komunikaty konduktora z literackim polotem: Drodzy pasażerowie, ten pociąg jest ponad brzegi przepełniony.

Wjeżdżamy w fototapetę:




{...} 
Rzeka Inn przecina północny Tyrol szeroką mętną wstęgą w kolorze spranego turkusu. Powietrze jest szorstkie i czyste. Turyści uwieczniają się ze złotym gontem, a autochtoni patrzą na to widowisko z politowaniem znad Melange z Topfenstrudel (cappuccino i strucla z białym serem).

Strucla z serem, a jak!

 Tyrolczycy poza tym:
- Lubują się w potrawach z makiem (Bułeczki palce lizać).
- Kluski! Kluski!
- Mają małe głowy, może od ciśnienia.
- Śpią na małych i miękkich łóżkach.
- Wokół domów budują labirynty  z roślin, zapewne w celach zmylenia przeciwnika.


{...}
Pamiętajcie, jak się zgubicie to kierujcie się w stronę gór. One są zawsze na północy.
- Wiewiór, gdzie jesteśmy?
- Nie wiem. Ale góry są tutaj.
- Za nami też jakieś są. I tam po prawej także.
- Północ jest wszędzie?

{...}
Pierwszego ranka wychodzą z domu. Bebe czuje, że coś za nią stoi.
Odwraca się i wrzeszczy ze strachu na całe gardło.
Fototapeta do nieba. Aż szyja boli. O taka:

Ot, taki zwykły widok ulicy.
Autochtoni mieli ubaw.

{...}
Najpierw obowiązki, potem przyjemność. Wiewiór z zaprzyjaźnioną Tyrolką* zwiedzał okoliczne sklepy z zabawkami a Bebe poniosła kaganek oświaty do naukowców, jak się okazało, głównie Włochów i Holendrów. Konferencja dla pasjonatów kreatywności w muzeach wpleciona została w większą konferencję dla komputerowych maniaków, którzy skutecznie wyjadali wszystkie ciastka i desery podczas kawowych przerw. Bebe siedziała tuż za jasnowłosą Włoszką komentującą głośno każdą prezentację i zagłuszającą resztę prelekcji dzwoniącą bransoletką z miniatur architektonicznych cudów świata. Reszta zgromadzonych sprawdzała tymczasem maile, chatowała na Skypie, uaktualniała statusy na Facebooku, dokańczała własne prezentacje w Power Poincie i składała światu raporty na Twitterze. Bebe bez ekranu medytowała tymczasem nad sensem tu i teraz w dobie wifi. Podczas własnego wykładu nadepnęła umiejętnie na kabel głośnika, który dźwięcznym barytonem wybił obecnych z ekranowego letargu.Obudzili się wszyscy i wpatrzyli w Bebe jak w medalik. Dziesięć minut dla naukowego ego i wizytówka od włoskiej muzealnej Mekki. Czyżby wróżba na przyszłość w dolinie Tybru?

*Tyrolka wyglądała tak:
 Nota bene: na słupach w tyrolskich miastach pod takowymi plakatami w plastikowych tutkach znajdują się gazety. Jeśli są płatne, to pod kłódką pojawia się też puszeczka na drobne. Cóż za zaufanie do narodu!


{...}
Pasmo górskie Karwendel. Piękna nazwa, prawda? ktoś wypatrzy elfy? [Klik!] by powiększyć

By dostać się na szczyt należy:
a) pokonać klaustrofobię (Bebe) i wysiedzieć osiem minut w wagoniku pędzącym przez wnętrze góry w stylu jednostek bojowych z Seksmisji.
b) pokonać akrofobię (Wiewiór) i przeżyć w brzuchu metalowej gąsienicy wspinającej się mozolnie po linach.
c) nie zachłysnąć się pięknem okoliczności przyrody i nie wypluć płuc na przydrożne skałki. Powietrze jest tu cienkie jak opłatek (Czego nasza autochtonka nie raczyła nawet zauważyć. Lekkim krokiem, z gustowną torebusią pod pachą i komórką przy uchu zdobyła wierzchołek pierwsza. Za nią Wiewiór długonogi. Potem długo, długo, naprawdę długo nic. A na końcu Bebe Czerwony Burak).

Nagrodą za te wysiłki był Sachertorte (o nie! zapomniałam wziąć go z lodówki!) tudzież tradycyjne danie obiadowe w schronisku:

Pokarm bogów na alpejskim Olimpie: smażone kartofle z kaszanką i jajkiem sadzonym.


{...}
- Pamiętasz, jak Twoja siostra opowiadała nam o polskich sklepach w Irlandii? Że je lubi, bo taka ilość pełnych jedzenia słoików, czyni ją szczęśliwą?
- Mhm.
- Taka ilość skały w krajobrazie czyni mnie szczęśliwą.






Z notatnika podróżnika cz.4: Tyrol

9.10.2012

Na początku września właściciel naszego wigwamu zapukał do drzwi:
- Byłem w Paryżu. Woooow! To trzeba przeżyć.

Właśnie wróciliśmy z północy Tyrolu. Wooooow!

Zanim słowa, porcja zdjęć a właściwie pocztówek. Tyrol to jedna wielka pocztówka.
Okazuje się, że taka porcja skały za oknem to esencja bebeluszkowego szczęścia.



Z dołu wyglądało to tak.
A powietrze tam cienkie jak masło na chlebie odchudzaczki.

Hobbity.

A Bebe taka maluczka.
 
Wiewiór musiał dołożyć swój kamyk.

 c.d.n.



Już!

1.10.2012


194 stronicowy PDF przyszedł na świat dzisiaj 8:45.
Waga: 10,5MB.
Profesorowie dokonują oględzin. Mruczą niewyraźnie, gryzą końcówki długopisów, przydzielają punkty w akademickiej skali Agar. Jak dla Bebe, zdecydowana 10!*
 
Czy po porodzie patrzy się z niedowierzaniem na noworodka i pyta: "Czy to naprawdę już?"

Tymczasem świat kręci się dalej. Ludzie pod neonowym A robią zakupy, sąsiedzi z Indii telefonują na parkingach z rodziną po drugiej stronie, sąsiadka wyprowadza psa w rowerowym koszyku na spacer, właściciel poddasza wrócił oczarowany Paryżem, a pięciolatek z parteru wyjada gołębiom suchy chleb ze szczelin chodnikowych. Jak gdyby nigdy nic.

*W ramach przygotowań do obrony Wiewiór każe ćwiczyć dumę .

24h

29.09.2012

Stare, ale z fajnymi wspominkami związane.

Plecy bolą, stopy puchną, rządki czekolady znikają czwórkami, czasem niedobrze, częściej sennie, hormony szaleją, do łez doprowadza nawet zapomniany przecinek: Bebe niewątpliwie w doktoranckiej ciąży.

Jeszcze doba do oddania drugiej całościowej wersji wiekopomnego dzieła naukowego pod czerwone flamastry ciał pedagogicznych. Nie ważne jak się starać, to i tak pracuje się do ostatniej chwili lub prawie. Jedyna pociecha w Wiewiórze, który zaparza kolejne herbaty i czaruje kolorowe tabelki w arkuszach kalkulacyjnych.

To będzie pierworodne. Nazwisko zachowa po mamusi.

Ogłoszenia drobne

26.09.2012
TU (klik! klik!) Bebe po zbójecku. Sekrety sączą się jej z rękawa.
Miło dostać takie zaproszenie.

A TU TU u FuNi!ty Bebe występuje jako Blogowe Odkrycie Tygodnia. Cóż za komplement! Dziękuję.



---  Witamy reklamy ---

Wieczory się wydłużają, zatem do dzieła!
szczegóły? klik klik w obrazek
Jak lans, to na całego: Bebe jest jurorem w tym fantastycznym konkursie. Nie może dać Wam forów, ale nagrody widziała osobiście i zapewnia, że gdyby regulamin na to zezwalał, to już chwyciłaby za kredki. Zachęcam gorąco! Nie tylko piszących! Choć uwielbiam słowotwórcze labirynty, nie mniejszą miłością darzę doznania wizualne. To może być wszystko: od animowanej interpretacji myśli Korczaka, poprzez plakat, komiks, rzeźbę, wydzierankę, po nowe ilustracje do Króla Maciusia czy innych książek Janusza K. w hafcie krzyżykowym. Ogranicza was jedynie własna wyobraźnia. Czekamy do końca listopada!


 --- Żegnamy reklamy ---

Gorączka ustępuje. STOP. Gardło drapie na dwa głosy. STOP. Wiekopomne dzieło naukowe dojrzewa. STOP. Niech stolica Tyrolu szykuje szpecle i inne szpecjały, przybywam z kagankiem oświaty! STOP.

Czasem, aż głupio, że tak dobrze

21.09.2012




Pada, w szyby poddasza stuka stereofonicznie.
Siedzimy przy jednym stole. Rysujemy.
Wiewiór według liczb (Kaczko! mamy rozwiązanie!), Bebe co popadnie. 
Dwie herbaty, jedna lampka.
Oprócz blatu dzielimy też gorączkę i ból gardła.

Nawet kiedy mi źle, jest mi z Tobą dobrze.

---

Wiekopomne dzieło naukowe jak wino. Dojrzewa.

Z notatnika podróżnika cz.3: Lans z kiszonym w torebce.

20.09.2012
Zdjęcie rodzinne


[11]
Jako przykładni turyści idziemy do osławionego Centrum Kopernika. Pierwszego i jedynego science centre w Polsce - idę zatem z zawodowego obowiązku i ciekawości. Choć bardzo się staram, to profesjonalnych okularów zdjąć nie potrafię. Rozpoznaję eksponaty z innych, starszych zagranicznych instytucji. Choć są też nowości, które dotykałam na konferencjach. Mentalna lista designerskich błędów wydłuża się w zastraszającym tempie (na obronę dodam, że popełnianych wszędzie, nie tylko nad Wisłą). Czyżby temat na drugi doktorat? Żeby nie zepsuć sobie wizyty, skupiam się na obserwacji współodwiedzających. Ludzie to ciekawe kreatury. Dwuletnie muzeum samym dotykiem potrafią zamienić w dziesięcioletniego staruszka. Mimo wszystko bawimy się wybornie i jemy ogórki kiszone z torebki:




Popołudniem kolejny punkt na kulturalnej mapie stolicy.
Najpierw przystanek w monopolowym: Trzy Kolory. Wino. Po drodze zwijamy Mariana, co zarządza kryzysami i idziemy do Centrum Sztuki Współczesnej jeść pizzę. Juliette i Paweł spędzają w Polsce już kolejne lato, w małym pokoiku w Laboratorium CSW. W zeszłe zbudowali tam piec chlebowy, wokół którego rozkładamy ławki, stoły i talerze. W tym, założyli ogródek (klik!klik!). A wszystko to w ramach letniej akcji "Zielony Jazdów, czyli CSW na trawie", gdzie obok kina, warsztatów, koncertów i wykładów, była też eko kuchnia autorstwa Juliette. A wyglądało to mniej więcej tak: film!klik!

Tak nam się złożyło w prasowej czasoprzestrzeni.

Piasek chrzęści w zerwanej przeze mnie bazylii, mam się postarać bardziej. Juliette ma teraz krótkie czarne włosy opasane różową chustą. Ugniata idealne kule z drożdżowego ciasta i zarządza jedynym dozwolonym pomocnikiem - mężem. Paweł - artysta i przyjaciela Bułki Starszej - posłusznie kroi mozzarellę, uciera w moździerzu czosnek z oliwą i wyciera nos marudzącej Z., która w końcu zaczęła porozumiewać się w narzeczu nadwiślańskim.Ot, siła polskiej ochronki, a może presja autochtońskiej grupy przedszkolaków, która na trzykołowcach, hulajnogach lub w skocznych krokach przybyła na pożegnalną pizzę. To ich ostatni dzień w tym kraju.

Zapada zmrok. Juliette krąży między gośćmi, słucha, dziękuje, śmieje się. Po czym wraca do pieca, by wyciągnąć z niego kolejną pizzę, posmarować jej brzegi oliwą z czosnkiem (pycha patent!) i posypać bazylią. Ciepły krąg. Bułka referuje przedszkolakom "Różnimisie". Jemy i pijemy do późna. Bohema artystyczna wykrusza się przez słaniającą się ze zmęczenia dziatwę.

[12]

Wybujała zieleń na dachu Biblioteki UW jest niespotykana i zaskakująca. Studenciki za oknem, jak w zoo, kują na poprawkowe. Bułka upolowała czterolistną koniczynę do Wiewiórowej kolekcji. Już wiemy, co będzie się działo w Prywatniku od Rymsa. Na parterze wystawa polskiego plakatu, chciałabym mieć co najmniej połowę z nich.

Czuły Barbarzyńca z huśtawką otula spokojem. Kawa pachnie cynamonem, wspomnienia dzieciństwa w PRLu wysypują się z niektórych okładek. Tylko książeczki w dziale dziecięcym smutnie zakurzone. Oglądam wiele uważnie i już wiem dlaczego "Wszystko gra" wyd. Wytwórnia wygrało w tym roku w Bolonii ilustratorskiego Oscara. Na szczęście to już końcówka lata, niebawem ruszą ponownie Czułe Czytanki.


Pokazuję Wiewiórowi nonogram:
- Jak to rozwiążesz, to się z tobą ożenię.

 

Rozwiązał ostatniego dnia, tuż przed odlotem, znajdując przy tym dwa błędy w zadaniu.
No to przechlapane.


 [13]
Pizza z Jackami pod najwyższym słupem energetycznym w Polsce. Wzrusza mnie, że chcą się spotkać, choć ona ma oddanie magisterki pojutrze i będzie pić kawę po nocach. Trzymam kciuki!

Urlop bez choroby nie jest urlopem, zatem zapadam na chorobę morską bez morza, za to z naddatkiem śniadania jeden i dwa. W nagrodę oglądamy film o kulinarnym tytule "Królik po berlińsku", czyli rzecz o murze berlińskim z perspektywy króliczej nory. 28 lat między murami - obraz jakich mało. A na deser naga Kate Winslet, która z zakochanej w literaturze kochanki w romantycznej komedii (przypisana kategoria filmowa) okazuje się poprawną esesmanką. Opadają nam szczęki w tej przypadkowej zbieżności gatunków.


[14]

Polska flaga. Lubię ten urbanistyczny polot.
 Zwiedzamy inne strony Warszawy.
Bułka ma taką wróżbę. Jak są misie na wybiegu zoo, to gra w totka. Były. Zagrałaś?

W oczekiwaniu na okolicznościową żywność.

 Turlamy się po Starej Pradze. Tu Pan Zdzisiu przysiadł na słupku, a świat się chwieje  nieco w bliźniaczym obrazku czerwonej cegły. Tam koledzy po fachu na fali mody otwierają kolejne atelier. A w ciemnych bramach kapliczki - zadbane, wymalowane, ukwiecone oznaki, że komuś tu jeszcze na czymś zależy. Kanapki na murku z żulami zagryzamy kiszonymi z torebki. Jeden świat obok drugiego. Za mostem otwiera się nowa, otwarta przestrzeń. Gdzie kiedyś w stadionowych budkach Chińczycy sprzedawali mydło z powidłami, tatusiowie chodzą alejkami oglądać Narodowy Stadion. W Parku Skaryszewskim na obrzeżach koledzy Pana Zdzisia urywają drzemkę pod dziką jabłonią. A im dalej tym więcej białych koszul, wysokich obcasów, rasowych psów i wystylizowanych dwulatków goniących Basie z orzeszkiem w dłoni. A tuż za rogiem cisza Saskiej Kępy. Mosiężna Osiecka siedzi przy mokrym deszczem blacie. Jednak zamiast ciasta wracamy na parkowe trawniki, pospać i pogadać o życiu.

Podobno można zwiedzić stolicę podążając ich szlakiem.

[15]
Ale odlot.
Bułka zatyka nam gardła na parkingu lotniska*.
Taka jest tam mała, że chciałoby się ją zabrać w bagażu podręcznym.

Wracamy do domu po 2kg chudsi. Pierogi i serniki zdecydowanie nam służą.
Liczne słoiki upchnięte w butach i skarpetkach przeżyły.
Trzy opakowania lodów o smaku ogórków kiszonych także.
Książki, dużo książek. Nawet Mistrz i Małgorzata. Ciekawe, czy nadal będą mi smakować.

To był dobry pomysł, ta Polska.
I ja odpoczęłam.

Do Siego!


* Zapisuję na wypadek, że będzie się w przyszłości wypierać:
Jak kupicie ten dom w górach, to ja rzucam to wszystko i przyjeżdżam do Was. Urządzimy ogród, będę składać warzywa w słoiki i niańczyć Wam dzieci. 



c.d. na razie nie.n.

Auto Post Signature

Auto Post  Signature