Image Slider

Noc niczyja, czyli było sobie święto

31.10.2012
Teutońskie elfy

 - Szczęśliwego Nowego Roku! - powitaliby Cię w drzwiach domostwa Celtowie mniej więcej o tej porze roku mniej więcej dwa tysiące lat temu - Kto to widział włóczyć się po zachodzie słońca w Samhain!

Ciężkie drzwi zamknęliby za tobą na zasuwy, a Ciebie poprowadziliby do ciepłego wnętrza pełnego jadła, napitku i świętujących ludzi.

Dziwna to była noc. Między zachodem a wschodem słońca, gdy stary rok się skończył a nowy jeszcze nie zaczął, otwierały się wrota między światami: realnym i magicznym. Elfy i duchy (ang. spirits - nie mylić z umarłymi) kradły tej nocy ludzkie dusze. Celtowie nie wyściubiali nosa za próg, a dzieci, dla zmylenia przeciwnika, przebierali za elfy. A że przez żołądek do serca, na wycieraczkach, o ile takowe posiadali, zostawiali coś na elfi ząb. Przed drzwiami ustawiali też latarnie z rzepy (dynie na wyspach nie rosną), na wypadek, gdyby kolejny spóźniony gość zgubił się w wyspowych ciemnościach.

Tego jednego wieczoru żaden mały Eogan ani mała Fedelmid nie mogli pójść spać. Sen bowiem to też stan przejściowy między jednym światem a drugim. Kto wie, czy nie otworzyłby wrót podświadomości. Żeby nie zasnąć umilano sobie czas lekką rozrywką, na przykład wyławianiem zębami jabłek z wielkiej balii wypełnionej wodą.

Piegowaty rodzynkami drożdżowy bairín breac (ang. barmbrack) cieszył się szczególnym zainteresowaniem. Oprócz suszonych owoców krył w swoim wnętrzu ziarenko grochu, monetę, pierścionek i kawałek materiału. Oczywiście każda panna chciała znaleźć w swym kawałku ciasta pierścionek - niechybną wróżbę rychłego ślubu. Grochu i materiału uniknąć chciał każdy. Pierwszy oznaczał kolejny rok singla, a drugi brak szczęścia. Cokolwiek to miało oznaczać.

 Z gorących mis pachniało ziemniakami z kapustą - Colcannon. Gwarno było, wesoło.

Taka była tradycja. A co stało się później? Najpierw przyszli chrześcijanie i ochrzcili Święto nowym imieniem: Halloween. Hiszpanie zabrali je później do Ameryki, gdzie spotkało pewnego Meksykańczyka zwanego Dniem Zmarłych. Dzieci zaczęto przebierać nie tylko za elfy, ale inne stworzenia wzbudzające strach. Święto przebrano w kostium śmierci. Tak zawędrowało na północ, gdzie przyozdobione dyniami, zamiast zostać w domu, pielgrzymowało od drzwi do drzwi w poszukiwaniu słodkości. W końcu zmęczone Święto wróciło do europejskich korzeni. Tylko nikt go niestety już nie rozpoznał. Choć wielu zaakceptowało jego nową formę.

----
Bebe to konserwatywna tradycjonalistka. Poza tym nie cierpi dyni.
W domu pachnie drożdżowym ciastem. Colcannon grzeje nam już brzuchy.
Noc jak żadna inna. Pusta strona między rozdziałami.

Athbhliain faoi mhaise dhuit! - życzy wam Wiewiór





Pomarańcze

30.10.2012
W jego gabinecie, pakamerze metr na metr, papierosowy dym kroić można było nożem. Do palarni było mu za daleko. Siedział na czarnym krześle z białym kubkiem czarnej kawy w dłoni. Błękitna koszula, czarne jeansy i skórzane buty w szpic. Słuchał. Pytał. Opowiadał. O podróżach, o fotografii, o życiu. Typowy sarkastro.Ciął stereotypy na małe kawałki, wyśmiewał nam małostkowość w twarz, podjudzał ambicję, pchał nad prywatne przepaści.Uczył, życia. Tydzień temu pojechał ze studentami na warsztaty na Majorkę. Wczoraj dostałam maila, że upadł na plaży i nie wstał. Życie fotografa też jest tylko migawką.

Nad polską blogosferą goreje od wczoraj pomarańczowa łuna. W ulubionym kolorze Chustki. Niby wiedziałam, że tak będzie, a jednak.

Śmierć, nagła czy spodziewana, zostawia mnie w zawieszeniu.
Jak ryba bez wody, łapię powietrze, miłość, obecność. Łapczywiej niż zwykle.

---

Więc śpiewam i tańczę 
i jem pomarańcze...

Nonsens cmentarny

28.10.2012


I jak Irenka, co wpadła w głębinę,
J jak Jakubek, co wypił strychninę. 




Autor: E.Gorey

Cytatcik w sam raz na rychłą inaugurację sezonu cmentarnego (Wiewiór szykuje się już z irlandzkim Halloween. Dyń brak.), przyznajcie sami. Autorem jest pewien Edward, o którym to rozpisałam się w najnowszym numerze "Ryms". Nota bene, autor cieszył się platoniczną miłością najmłodszych.


E. Gorey: Autoportret z psem.
Długie puste korytarze, rzędy drzwi prowadzące do pompatycznie urządzonych wnętrz. A w nich, w wystudiowanych pozach dzieci w marynarskich mundurkach, dżentelmeni w futrach i surdutach, enigmatyczne damy w długich sukniach i ogromnych kapeluszach, szmaciane lalki bez twarzy i fantastyczne długoramienne stworzenia. Wszyscy wpatrzeni w przestrzeń, jakby nieobecni. Na ścianach zdobne tapety i portrety wąsatych przodków. Za oknem – to dziki ogród, to pustynne krajobrazy. Na korytarzu cisza.

Kątem oka spostrzegasz, a może tylko ci się wydawało, że coś się rusza pod dywanem, coś spada ze schodów, coś łypie znudzonym okiem z okna naprzeciwko. Włosy się jeżą na głowie. Zamierasz w bezruchu i jest ci co najmniej nieswojo. Czy to sen? Czy dziewiętnastowieczna Anglia? Nie, to po prostu świat Edwarda Goreya. Kogo? – zapytasz niepewnie. Nic dziwnego, twórczość Goreya to zjawisko wyjątkowe na anglojęzycznym rynku wydawniczym, a na polskim niespotykane (i niemal niewydawane). Jednak w „Rymsie” o tajemnicach i grozie, duchowego protoplasty Tima Burtona i Neila Geimana zabraknąć nie mogło.

Gdyby styl prac określał tożsamość autora, Edward Gorey byłby przedstawicielem angielskiej arystokracji z końca dziewiętnastego wieku. Nic bardziej mylnego. Urodził się bowiem w Chicago w 1925 roku, a Anglię znał tylko z literatury i filmu. Spotkać go można było podczas antraktów przedstawień baletowych w nowojorskim teatrze miejskim. Wysoki, brodaty jegomość w długim szalu, futrze i trampkach zagłębiał się chętnie w kuluarowych dyskusjach z innymi teatromanami. Podobno, gdy się z nim rozmawiało, miało się wrażenie, że przeczytał wielokrotnie wszystkie książki i obejrzał wszystkie filmy i seriale telewizyjne, a do tego pamiętał każdy detal. To jednak dopiero początek zainteresowań Goreya.

„Wiem niewiele o wielu rzeczach”
Erudycja Goreya to wynik szerokich zainteresowań, do których autor nie wstydził się przyznać. Twierdził bowiem, że należy być otwartym, bo nie wiadomo skąd może przyjść kolejny pomysł. Pasjonowały go zarówno sztuki piękne, szczególnie prace surrealistów, jak i najbardziej popularna popkultura. Zaczytywał się w literaturze dziewiętnastego wieku oraz powieściach japońskich, chętnie oglądał filmy nieme oraz współczesne wielkie produkcje filmowe. Czerpał też z fotografii prasowej, zwłaszcza z działu sportowego; zamieszczane tu zdjęcia były dla niego inspiracją przy ilustracjach stylizowanych ciał w ruchu.

ŁAJDAK gdy romans mu się znudzi
i namiętność żar wychłodzi,
oświadcza swojej utrzymance,
że strasznie zbrzydła. I odchodzi.

Nie opuścił niemal żadnego przedstawienia baletowego w choreografii George’a Balanchine’a; warto tu dodać, że jego śmierć wyznaczyła ostateczne rozstanie Goreya z Nowym Jorkiem i osiedlenie się na półwyspie Cape Cod. Zamieszkał tam samotnie w domu, The Elephant House, który niechętnie opuszczał (nie związał się z nikim, twierdząc, że nie interesuje go seksualność). Poza granicami kraju był tylko raz, w Szkocji, by zobaczyć potwora z Loch Ness. Rozczarowany jego brakiem, utwierdził się w przekonaniu, że podróżować nie warto. (...)

C.d. tekstu znajdziecie w kwartalniku"Ryms" nr 18, do nabycia już w tym tygodniu.

*dwa zbiory opowiadań Goreya (z nich też cytaty) w przekładzie Michała Rusinka wydane zostały w naszym pięknym kraju przez Znak Emotikon. Zajrzyjcie do środka: "Osobliwy Gość i inne utwory" oraz "Pamiętna wizyta i inne utwory". Los chciał, że twórczość zacnego Edwarda znam tylko w angielskich oryginałach. Czas pisać list do Mikołaja.
** Ilustracje zbiory własne.

Chińszczyzna

24.10.2012
Sikam na akord. Ale mogę już podnieść się do poziomu rzymskiej matrony, żeby z szezlonga z termoforów popijać suszoną żurawinę (nadal z olejem w składzie!) sokiem żurawinowym (zawartość żurawin w żurawinach 5,2%).

Nadrabiam luki w znajomości kinematografii. W pewnej amerykańskiej komedii romantycznej (Wiewiór wykopuje perełki na specjalne okazje: musisz obejrzeć! Lata 90te! Goldie Hawn! musisz!) nałogowa kłamczucha odpowiada byłej dziewczynie swojego wyimaginowanego męża na pytanie jaki on teraz jest:
- Wiesz, raz wrócił do domu z pracy z chińszczyzną! No z chińszczyzną wrócił! Jakby wiedział, że miałam na nią ochotę.

Wiewiór dzwoni w drodze z pracy:
- Kupić coś?
- Tylko mleko - ograniczyłam się w ramach cięć budżetowych (żurawina jednak kosztuje).

Migdały w czekoladzie też przyniósł. Jakby wiedział.

Marne skutki oszczędzania czasu, czyli bajka o wojnie goblinów

22.10.2012

"Nikt nie zauważył, że oszczędzając czas, w rzeczywistości oszczędzał coś zupełnie innego" 
- wolne tłumaczenie z "Momo" Michaela Ende

Tysiąc goblinów bawi się w wojnę. Jedni w okolicach kolana, drudzy tuż nad lewym pośladkiem. Pole ostrzału rozbłyska ładunkiem elektrycznym przy każdym kroku, przewrocie, zgięciu, podniesieniu. Wojna niesie owoce odległym krajom prawej łopatki, które w meksykańskiej fali tłuką młoteczkami w nerwy prawej ręki. Morze trunków przelewa się przez nerki, ze szwajcarską dokładnością wysyłając Bebe z królami piechotą.

Nikt dokładnie nie pamięta, jak się to wszystko zaczęło. Stare kroniki wspominają wrześniową kampanię i ciężkie roboty przykomputerowe. Warty opuściły posterunki w lesie, normy biegowe nie zostały wykonane. Byle szybciej, dalej, więcej. Słowotwórcze labirynty karmiły opozycję. Podobno ogniem zapalnym była jednak pewna za sofa. Stopy, na wyżynach poręczy, marzły w oszczędzającej na ogrzewaniu kwaterze wyspowej. Bebe obudziła się za burtą na niedoodkurzanym dywanie i soplem zamiast nerki.


Wiewiór masuje węzełki pleców, herbaty donosi, dokupuje żurawinę (nadal z olejem!) i sok dla Europejczyków ze wschodu (bo czerwony!), puszcza amerykańskie komedie romantyczne, głaszcze po policzku, pomaga gotować zupę cytrynową. Świetna z niego siostra.

Siostro!
Bracie!
Żetem!


Przy łóżku tylko Tom Hanks, Meg Ryan, doktor Fleichman, kot Behemot, biznes książkowy, ósmy kolor tęczy i śmierć małej magii. Poczucie winy też się już pałęta za oknem. Że strata czasu. A właściwie siebie.


Telegram z Wysp Brr

17.10.2012
Z archwium. Zima 2009 w Krainie Yam Yam. Ogrzejmy sie przy kaganku oswiaty.


Brak polskich ogonkow STOP Na Wyspach Brr nie pada STOP Ostatnia wersja wiekopomnego dziela naukowego okazala sie przedostatnia STOP Druga noc nie przespana STOP Albo ciaza albo zapalenie pecherza STOP Kanapki z angielska kielbasa smakuja jak stara podeszwa STOP Podeszw nie probowalam STOP Wracam na weekend STOP Po co w suszonej zurawinie olej? STOP

Pocztówki z Blogosfery: Tulaj Tulaj

14.10.2012


Ahoj tam po drugiej stronie ekranu,

Dzisiaj goszczę u Anuszki z bloga Tulaj Tulaj. Anuszka siedzi w fotelu i przyszywa ogony leśnym zwierzakom-pluszakom. Przy filiżance z herbatą świętujemy właśnie jej debiut słowotwórczy na łamach magazynu „Przebieralnia”. Anuszka napisała bajkę o Rudym, z którym nie omieszkałam się z nim uwiecznić na pocztówce. Anuszka opowiada o swoich pluszakach jak o dzieciach i przyjaciołach: dla szopa Zenka dzierga chlebak, z Misiem Heniem była właśnie na Śnieżce. Zresztą posłuchajcie sami:  

Powiedz Anuszko, jak zaczęło się Tulaj Tulaj?
Zawsze chciałam coś tworzyć i faktycznie wiecznie coś robiłam, ale wciąż zazdrościłam starszej siostrze talentów. Uwielbiałam też jeździć do babci, mmm, pamiętam zapach babcinej maszyny do szycia... Każda wyprawa do niej była jak podróż do jaskini skarbów. Kochana babunia wyciągała duże tekturowe pudełko, albo podnosiła wersalkę a tam leżało mnóstwo kolorowych ścinków, skrawków. I ja później szyłam z nich pościele dla lal i misiów, które kładłam do kołysek z pudełek po butach. Trochę później, jakieś 3 lata temu, w czasie wakacji odkryłam blogi. Zaczęłam wtedy nieśmiałe próby z stworzenia autorskich przytulanek. Jednak wakacje się skończyły, a czasu dzielonego pomiędzy studiami i pracą było niewiele. Zapadłam w sen, owinęłam się kokonem i w marcu 2012 wyewoluowałam jako Tulaj Tulaj.

A jak wyglądała pierwsza zabawka Twojego autorstwa?
[śmiech] Przezabawna sprawa. Pierwsza była lala, malusieńka, nazywała się Ludmiła. Powstała z kawałków tego, co miałam w domu. Skrawek lnu i koronki na sukienkę, pukiel czerwonej włóczki na warkocze, turkusowe kokardy z tasiemki, od metki ręce i odnóża z konopnego sznurka. Ludmiłka uwielbiała spać w słońcu. Miała też opcje do wieszania, tzw. stryczek [śmiech].

Wiem, że pracujesz na etacie gdzieś zupełnie indziej, w takim razie kiedy przychodzą nowe pomysły na nowe przytulanki?
W drodze, najczęściej wracając z pracy, z wypraw, podczas wypraw. Niekiedy proces przebiega podczas procesu. Czasem wymyślam jakieś konkretne zwierzę i czekam, aż przyjdzie do mnie w najlepszym kształcie. Kurcze, to często jest nieprzewidywalne. Uwielbiam nieprzewidywalność, zdarza się, że zobaczę jakiś kolor, tkaninę i widzę kolejnego pluszaka. Natomiast bajki… historia o lisie przyszła do mnie jak wieszałam pranie [śmiech], resztę historii o zwierzakach (których jeszcze świat nie widział) wymyślałam w autokarze na trasie Jutlandia Południowa-Dolny Śląsk – i znów w drodze, dlatego tak ważny jest kawałek ołówka i papieru z zasięgu ręki. Świetnie jest, jeśli kawałek papieru nie przepadnie w nieodkrytej czasoprzestrzeni, którą dzieli z zagubionymi skarpetami.

Anuszko, Twój blog to nie tylko przytulanki, prawda? Lubisz dzielić się z czytelnikami, zachęcać ich do kreatywnej twórczości?
O tak, uwielbiam proste rzeczy, często wcale nie trzeba wiele wysiłku by zrobić coś wspaniałego. W ogóle lubię jak się coś dzieje, nowe dźwięki,  książki, filmy, miejsca, obrazy.  Jeszcze dwa tygodnie temu marzyłam o umiejętności szydełkowania. Przed kilkoma dniami zrobiłam pierwsze serduszko, potem kwiatka, różowy golf na świecznik. Zaczęłam też szydełkować chlebak na wyprawy dla Zenka (szop), a wczoraj zaś próbowałam nawet z żołędziem (u Piegowatej), ale zrobiło się późno i zapomniałam o liczeniu oczek [śmiech], za to magiczne kółko wyszło jak malowane. Kocham doświadczać mocy (kto nie lubi, łapa w górę), niesamowite jest, jak udaje Ci się zrobić coś absolutnie niemożliwego i potem zarażasz tym innych i oni są tacy szczęśliwi, że też potrafią, i ta szczęśliwość wraca do Ciebie. To jest moc.

A powiedz, lubisz się bawić? A jeśli tak, to co sprawia ci największą przyjemność?
Lubię się bawić w szycie, dlatego to robię i będę dopóki będzie mnie to cieszyć. To dla mnie wciąż największa frajda. Lubię też chodzić do lasu z pluszakami na plenery. Śmiesznie jest, podchodzą czasem psy i obwąchują te dziwne zwierzęta. I puszczać latawce lubię i pędzić na rowerze, i skakać w śnieżne zaspy, i szurać  w liściach, i wymyślać niespodzianki, i musieć nie móc nic powiedzieć, nic po sobie nie poznać a potem bam! Wtedy gadam i gadam, żeby wszystko po kolei opowiedzieć, czego wcześniej nie mogłam. Ogromnie lubię.

Gdybyś mogła być zwierzęciem, to jakim i dlaczego?
Niedźwiedziem, bo przesypia całą zimę, i nie babra się w śniegosolance. Myślę też, że to spokojny gość. Jest duży i nikt mu nie podskoczy, więc może robić co mu się podoba, i niby strasznie groźny, a przecież ma niedźwiedzie serce. Zimą jest mu ciepło, latem zaś jak za gorąco to wspina się w wyższe partie gór. I kochają go wszystkie dzieci na świecie.

Jakie są Twoje ulubione miejsca w blogosferze?
Uwielbiam ilustracje dla dzieci, zachwycam się, kiedy tylko mogę, ostatnio odkryłam bloga Illusimi (http://illusimi.blogspot.com/) z prostą, często czarno-białą kreską i Dziki Dzik (http://dzikuski.blogspot.com) lubię za kreatywność właśnie, chciałabym mieć taką mamę, która umie pięknie rysować i wymyślać takie wspaniale rzeczy. I  Lookarnę (http://lookarna.blogspot.com/)  za to, że kilku słowach mieści całą opowieść, i Mery (http://meryselery.blogspot.com/)  za jej zabawne i wesołe opowieści, i Gab (http://gabridou.blogspot.com/), choć dopiero się rozkręca, to widać że coś niebanalnego w niej drzemie. W ogóle nie mogę się napatrzeć, chodzę, eksploruję, podglądam, znajduję inspirację. 

***
Lubię odwiedzać Anuszkę, zwłaszcza gdy zmęczy mnie wielkie miasto. Pluszowo tu, przytulnie. A gdy zabraknie pewności siebie, Anuszka dmuchnie kreatywnością w żagle każdego. Przekonajcie się sami, o tutaj: http://tulajtulaj.blogspot.com

Serdeczności,
Bebe




Z notatnika podróżnika cz.5: Karwendel

12.10.2012
Trzeciego października, w dzień zjednoczenia teutońskiego wschodu z zachodem, pociągi Czarnego Lasu wypełnione są po brzegi autochtońskim przekrojem demograficznym w strojach ludowych. Dirndl z naszyjnikami w kształcie piernikowego serca siedzą na kolanach Lederhosen w koszulach w kratę. Na co dzień powściągliwy naród rżnie w karty, pije piwo, zagryza preclami, śpiewa i zalewa salwami śmiechu komunikaty konduktora z literackim polotem: Drodzy pasażerowie, ten pociąg jest ponad brzegi przepełniony.

Wjeżdżamy w fototapetę:




{...} 
Rzeka Inn przecina północny Tyrol szeroką mętną wstęgą w kolorze spranego turkusu. Powietrze jest szorstkie i czyste. Turyści uwieczniają się ze złotym gontem, a autochtoni patrzą na to widowisko z politowaniem znad Melange z Topfenstrudel (cappuccino i strucla z białym serem).

Strucla z serem, a jak!

 Tyrolczycy poza tym:
- Lubują się w potrawach z makiem (Bułeczki palce lizać).
- Kluski! Kluski!
- Mają małe głowy, może od ciśnienia.
- Śpią na małych i miękkich łóżkach.
- Wokół domów budują labirynty  z roślin, zapewne w celach zmylenia przeciwnika.


{...}
Pamiętajcie, jak się zgubicie to kierujcie się w stronę gór. One są zawsze na północy.
- Wiewiór, gdzie jesteśmy?
- Nie wiem. Ale góry są tutaj.
- Za nami też jakieś są. I tam po prawej także.
- Północ jest wszędzie?

{...}
Pierwszego ranka wychodzą z domu. Bebe czuje, że coś za nią stoi.
Odwraca się i wrzeszczy ze strachu na całe gardło.
Fototapeta do nieba. Aż szyja boli. O taka:

Ot, taki zwykły widok ulicy.
Autochtoni mieli ubaw.

{...}
Najpierw obowiązki, potem przyjemność. Wiewiór z zaprzyjaźnioną Tyrolką* zwiedzał okoliczne sklepy z zabawkami a Bebe poniosła kaganek oświaty do naukowców, jak się okazało, głównie Włochów i Holendrów. Konferencja dla pasjonatów kreatywności w muzeach wpleciona została w większą konferencję dla komputerowych maniaków, którzy skutecznie wyjadali wszystkie ciastka i desery podczas kawowych przerw. Bebe siedziała tuż za jasnowłosą Włoszką komentującą głośno każdą prezentację i zagłuszającą resztę prelekcji dzwoniącą bransoletką z miniatur architektonicznych cudów świata. Reszta zgromadzonych sprawdzała tymczasem maile, chatowała na Skypie, uaktualniała statusy na Facebooku, dokańczała własne prezentacje w Power Poincie i składała światu raporty na Twitterze. Bebe bez ekranu medytowała tymczasem nad sensem tu i teraz w dobie wifi. Podczas własnego wykładu nadepnęła umiejętnie na kabel głośnika, który dźwięcznym barytonem wybił obecnych z ekranowego letargu.Obudzili się wszyscy i wpatrzyli w Bebe jak w medalik. Dziesięć minut dla naukowego ego i wizytówka od włoskiej muzealnej Mekki. Czyżby wróżba na przyszłość w dolinie Tybru?

*Tyrolka wyglądała tak:
 Nota bene: na słupach w tyrolskich miastach pod takowymi plakatami w plastikowych tutkach znajdują się gazety. Jeśli są płatne, to pod kłódką pojawia się też puszeczka na drobne. Cóż za zaufanie do narodu!


{...}
Pasmo górskie Karwendel. Piękna nazwa, prawda? ktoś wypatrzy elfy? [Klik!] by powiększyć

By dostać się na szczyt należy:
a) pokonać klaustrofobię (Bebe) i wysiedzieć osiem minut w wagoniku pędzącym przez wnętrze góry w stylu jednostek bojowych z Seksmisji.
b) pokonać akrofobię (Wiewiór) i przeżyć w brzuchu metalowej gąsienicy wspinającej się mozolnie po linach.
c) nie zachłysnąć się pięknem okoliczności przyrody i nie wypluć płuc na przydrożne skałki. Powietrze jest tu cienkie jak opłatek (Czego nasza autochtonka nie raczyła nawet zauważyć. Lekkim krokiem, z gustowną torebusią pod pachą i komórką przy uchu zdobyła wierzchołek pierwsza. Za nią Wiewiór długonogi. Potem długo, długo, naprawdę długo nic. A na końcu Bebe Czerwony Burak).

Nagrodą za te wysiłki był Sachertorte (o nie! zapomniałam wziąć go z lodówki!) tudzież tradycyjne danie obiadowe w schronisku:

Pokarm bogów na alpejskim Olimpie: smażone kartofle z kaszanką i jajkiem sadzonym.


{...}
- Pamiętasz, jak Twoja siostra opowiadała nam o polskich sklepach w Irlandii? Że je lubi, bo taka ilość pełnych jedzenia słoików, czyni ją szczęśliwą?
- Mhm.
- Taka ilość skały w krajobrazie czyni mnie szczęśliwą.






Z notatnika podróżnika cz.4: Tyrol

9.10.2012

Na początku września właściciel naszego wigwamu zapukał do drzwi:
- Byłem w Paryżu. Woooow! To trzeba przeżyć.

Właśnie wróciliśmy z północy Tyrolu. Wooooow!

Zanim słowa, porcja zdjęć a właściwie pocztówek. Tyrol to jedna wielka pocztówka.
Okazuje się, że taka porcja skały za oknem to esencja bebeluszkowego szczęścia.



Z dołu wyglądało to tak.
A powietrze tam cienkie jak masło na chlebie odchudzaczki.

Hobbity.

A Bebe taka maluczka.
 
Wiewiór musiał dołożyć swój kamyk.

 c.d.n.



Już!

1.10.2012


194 stronicowy PDF przyszedł na świat dzisiaj 8:45.
Waga: 10,5MB.
Profesorowie dokonują oględzin. Mruczą niewyraźnie, gryzą końcówki długopisów, przydzielają punkty w akademickiej skali Agar. Jak dla Bebe, zdecydowana 10!*
 
Czy po porodzie patrzy się z niedowierzaniem na noworodka i pyta: "Czy to naprawdę już?"

Tymczasem świat kręci się dalej. Ludzie pod neonowym A robią zakupy, sąsiedzi z Indii telefonują na parkingach z rodziną po drugiej stronie, sąsiadka wyprowadza psa w rowerowym koszyku na spacer, właściciel poddasza wrócił oczarowany Paryżem, a pięciolatek z parteru wyjada gołębiom suchy chleb ze szczelin chodnikowych. Jak gdyby nigdy nic.

*W ramach przygotowań do obrony Wiewiór każe ćwiczyć dumę .

Auto Post Signature

Auto Post  Signature