Image Slider

Kalendarz 2016 - Październik

30.09.2016


Jak Was traktuje nowy rok szkolny? Z wiatrem we włosach czy z deszczem w oczy? Nosicie tornistry za swoimi potomkami? Otwieracie właśnie pierwsze studenckie piwo? Nie zauważyliście jeszcze, że już jesień?

Jakby nie było - Narodzie, czas zmienić tapetę na pulpicie i wydrukować sobie październik! Niech się Wam wszak zdarzy i to w najlepszej z dostępnych wersji.

Zatem tędy proszę!  KLIK!

---

Tymczasem w przygotowaniu kolejne mailowe Bebewieści. Tym razem będzie o sekretach ;)
Kto chciałby nadstawić ucho, a może i zacisnąć w Bebe-intencji kciuka - niech dołącza śmiało: TUTAJ.

---

A u Ady już 30%
Macie moc, macie moooooc!


---

Wybywam na kilka dni do Kaczki, nad butelką Malibu i stołem pełnym kredek i frykadeli, świętować zjednoczenie kraju w którym żyjemy. Albowiem:

Lepiej jest świętować z Kaczką,
niż się zabić wykałaczką.

JEST! JEST!



Swiety Graal! Doszedl! No i coz, ze zwykla paczka MADE IN CHINA.
Prosze panstwa w dniu ukonczenia 20 miesiecy....

*** GRUDKA PRZESPALA NOC - znowu ;)  ***

no dobra, no prawie. Ale kto by sie przygladal szczegolom, ze od 20 do 4 rano. Karmienie i dalej do 6:30. Nie zebym robila sobie nadzieje, ze bedzie juz tak zawsze ;)

No i coz, ze sasiadka poinformowala mnie przedwczoraj, ze jej 1,5 miesieczna corka zrobila to samo. Najwyrazniej zaplacili za dostawe Graala przesylka kurierska.

Wasza oniemiana z wyspania,

Picture of the Day // Obrazek dnia [5] - Notatnik #5 skończony!

28.09.2016
Zacna piątka.

Doprawdy, kto by pomyślał wtedy w marcu 2015, że pociągnę tak długo. A miał być to projekt na 365 dni. Jednak wizja, że Grudka to kiedyś obejrzy jara mnie do dziś na tyle, że choćby jedynym źródłem światła był telefon i nic zupełnie nic ciekawego się nie wydarzyło - to wydziergam ten jeden obrazek.

Tadam! Piąty notatniczek z serii "Picture of the Day // Obrazek Dnia" zapełniony. Ani jednego dnia przerwy. Bądźcie dumni, jakoż i ja jestem! Obejrzyjta sobie Narodzie!


Dzięki dobrym duszkom i samozwańczym mecenasom sztuki przede mną jeszcze mulion takich obrazków. Kto policzy ile, jeśli na rok starcza mi trzy, a w magazynie mam ich dzisiaj tyle:



A na koniec prośba do Was! Wypowiedzcie się proszę, choćby lakonicznie. Bo zwyczajnie nie wiem. Zrobiłam kilka testów. Publikowałam obrazki dnia tutaj zbiorczo w jednym poście, publikowałam codziennie rano a potem codziennie wieczorem na Facebooku i Instagramie, nie publikowałam też wcale. No i jak Wam z tym? Pokazywać Wam codziennie? Co drugi? Tylko wybrane od czasu do czasu? Jeśli tak to jak? Na FB? Insta? Na blogu: zbiorczo czy osobno? A może jeszcze zupełnie inaczej?

Perszeron biegania

25.09.2016
Siedem lat temu mniej więcej o tej porze zaczęłam biegać. O ile można to nazwać bieganiem. Dziewięć i pół minuty marszu i pół minuty truchtu - razy trzy. Tak. Proszę nie poprawiać ostrości w odbiornikach. Powtórzę cyframi: 9,5 minuty marszu i 0,5 minuty truchtu - razy 3. I to był wtedy mój absolutny level master.

Przychodziłam z pobliskiego parku z facjatą syberyjskiej matrioszki, która utrzymywała się przez pół doby. Nie miałam żadnego specjalistycznego sprzętu. Malinowy dresik i zwyczajne trampki. Ale miałam za to chęć zadać kłamu opiniom, które od podstawówki nosiłam w głowie. Że w bieganiu jestem do niczego. Wszak każdy powinien być w stanie od ręki przebiec galopem trzy kilometry bez zadyszki, c'nie?*. Chciałam też wypróbować na sobie tą szaloną wtedy dla mnie myśl, że każdy może nauczyć się biegać.

I rzeczywiście. Udało się! Parę miesięcy później przebiegałam truchtem, ale i ciągiem - pół godziny. Wtedy też kupiłam sobie pierwsze buty do biegania. Dwa lata później potrafiłam przebiec nawet trzy godziny. Snułam wielki szturm na maraton, ale okazało się, że nie przekraczam nad-świetlnych prędkości wystarczająco szybko. Że Bebeluszki to Perszerony. Mogą długo, nawet bardzo długo, ale powoli. Nie żałuję. Bieganie to medytacja. Na tyle, że zdarzają się w kularach takie rozmowy:

Wtedy, w podstawówce - nie uwierzyłabym nikomu, kto powiedziałby, że za dwadzieścia lat będę biegała przez całą ciążę, aż do 6 tygodnia przed lądowaniem Potomki. Po nim nastąpiła najdłuższa przerwa. Próby biegania w duecie, wspomagane wózkiem, okazały się nie na moje, a zwłaszcza Grudkowe nerwy. Wszak Grudka od zawsze twierdzi, że wózek to zuo. Od miesiąca biegam sama. Głównie wieczorami, gdy Potomka już śpi i w weekendy rano. Znowu marszobiegi, znowu trucht. Ale co z tego? Jest mi z tym wspaniale.

Co chcę tym powiedzieć? Nie wierzcie innym! Nie słuchajcie jak Wam mówią, że nie możecie. Możecie do jasnej Anielki! Może tempem żółwia, ale możecie.

Ale przede wszystkim: Uczcie proszę swoje dzieci, że rzeczy można się nauczyć. Że to, że nawet jeśli nie urodziły się antylopami, Mozartami, Skłodowską-Curie, Gordonami Ramsey'ami czy Pavarottimi  - nie znaczy, że nie mogą czerpać radości z wykonywania różnych fajowości. Że nie trzeba być prymusem, by robić i być z robienia zadowolonym! Nie uczcie ich zaś, że talent jest w tym równaniu wartością konieczną. Talent bywa pomocny, ale kurcze - czymże jest talent bez facjaty matrioszki syberyjskiej i przekonania, które każe ci wstawać o 6 rano, by móc pobiegać przed pracą?

*i to tylko ja jestem jakaś nieudana, bo nie dość, że nigdy nie udało mi się tego osiągnąć, to jeszcze do metę dobiegałam w ostatniej trójce (pozdrawiam Joannę A. i Wiktorię K.!). Oprócz kolejnej trójki na szynach (wuefiści litowali się nad poza-tym-prymuską) do domu niosłam też kubeł goryczy i rosnące przekonanie, że sport nie jest dla mnie. Czego rugowanie zajęło mi następne 15 lat!

Picture of the Day // Obrazek dnia [4] - Irlandia #2

9.09.2016
Jak wiecie z pierwszej części pt. "Odyseja na Wyspę Zieloną" pierwszy tydzień lało (z nieba) i rozlewało się (wino domowej produkcji). W drugim tygodniu zaś wyszło słońce, Wiewiór stanął na wysokości zadania - wynajął samochód i życie stało się lepsze. Nawet jeśli przez pierwsze osiem godzin jazdy Wiewiór przy zmianie biegów otwierał drzwi, a chcąc otworzyć drzwi - zaciągał hamulec ręczny.

Przystanek numer jeden: plaża.
Nadmorska plaża! Fale, skały, mewy, fish & chips. Tak się musi czuć więzień wypuszczony na wolność po miesiącu w izolatce. Chłonęłam świeże powietrze naocznie i naskórnie. Tutaj też okazało się, że wypowiadanie sprecyzowanych życzeń do wszechświata ma sens i moc:

Nie wiem, co do nich dodają, ale lody "włoskie" nazywane tu 99 cones to najlepsze lody świata,
dla których regularnie robiłam dyspensę dla mojej laktozy

Przystanek numer dwa: Urząd stanu cywilnego.

Bebe: Czy naprawdę to tu jest Urząd Stanu Cywilnego?
Wiewiór: Tak.
Bebe: To może jednak moglibyśmy to zrobić gdzie indziej?
Wiewiór: Moglibyśmy. Jest jeszcze zamek i hotel.

A dokładniej Pokój Stanu Cywilnego w Wiewiórowej Irlandii mieści się w przychodni lekarskiej 8tak, w przychodni!) między dentystą a gabinetem do leczenia zeza. Uroczo. Pokój otwarty jest dwa razy w tygodniu, w środy i czwartki, między 10 a 12. Człowiek najpierw stoi w kolejce do rejestracji ze wszystkimi kulawymi, prychającymi i niedowidzącymi. Jak wszyscy, otrzymuje numerek. Potem siada na czerwonych krzesłach poczekalni i przed długie minuty analizuje ziemisty kolor lamperii, sposoby na walkę z otyłością oraz siedem oznak wypalenia zawodowego. Gdy ściskany w ręku numerek zostanie wywołany, pokój okazuje się być schowkiem na szczotki, w którym zamiast urządzeń do konserwacji powierzchni płaskich, siedzi paniusia z komputerem i tak silnym akcentem, że nie jestem w stanie zrozumieć co do mnie mówi. Po kwadransie wychodzimy ze schowka z żółtą karteczką, czyli listą dokumentów, które mamy dosłać mailem - trzy punkty (Teutonio! Patrz i ucz się!). W tym (bareizmy wszak są wiecznie żywe) potwierdzenie, że mój oficjalny i międzynarodowy akt urodzenia jest dokumentem oficjalnym.

Dotąd myślałam, że odbębnimy Wielki Dzień w urzędzie.
Teraz myślę, że pobliski zamek z basztą mógłby być lepszą opcją.


Przystanek numer trzy: latarnia morska Hooks Head, gdzie bezowocnie wypatrywałam wieloryba, choć niemal każdy szyld na tym krańcu irlandzkiego świata  obiecuje co innego.

Każdy widzi to, co dla niego najważniejsze.

W międzyczasie wychodne:

Larry był kulawym, bezzębnym, niedowidzącym jegomościem.
To ostatnie mogło przyczynić się do jego hojności, zwłaszcza dla nas ;)

A Grudka osiągała kolejne skałki milowe rozwoju: językowego.....

OPOL* działa!
(Jedna Osoba, jeden język - żelazna zasada rodzin wychowujących potomków wielojęzycznie)

i zoologicznego:

Grudka wyjęła kolejne zwierzę z katalogu małp i przykleiła mu własną etykietkę dźwiękową.
Teraz oprócz małp (uuu-a-a!), psów (wał, wał!), kotów (mauuu!),
kaczek (wszystkie dostępne ptaki nadal bezdźwięczne) są też krowy (Muuuu!).


Przystanek cztery: klify!

Crazy Ciocia robiła postępy językowe, no i cóż, że w drugą stronę.
Pod koniec pobytu w Irlandii, do Grudki mówiła po angielsku, a do Wiewióra po polsku.

 Bardzo na nie czekałam. Tak bardzo, że nie przeszkodził mi nawet fakt, że po pierwszym kilometrze drogi opatrzonej szyldem "easy" skończyła się dróżka kompatybilna z wózkiem, więc Wiewiór niósł lektykę, ja niosłam Grudkę, a widok oceanu wynagradzał mi wszystko. No prawie, po dwóch godzinach odpadły mi kończyny górne, a zwłaszcza nadgarstki.

Na deser: shopping. Wszak Crazy Ciocia znana jest w pewnych kręgach ze swojego fisia na punkcie szpilek, co byłam w obowiązku wykorzystać. Wierzyłam bowiem dotąd głęboko, że wygodnych szpilek nie ma. W jakimże byłam błędzie! Są! Tylko nie w moim rozmiarze!

Koniec końców zakupiłam mniej wygodne, ale w takim cudownym śliwkowym kolorze. Rozejdą się, c'nie?

Wiewiór: Wyglądają świetnie!
Bebe: Wow! Ale wysoko!
Crazy Ciocia: Możesz wypróbować coś niższego...
Bebe: Nie ma mowy! Nie chcę wyglądaćjak Lady Diana!
 Droga z przebiegła nam równie gładko co do. Nie licząc niemal godzinnego oczekiwania na bagaże po bawarskiej stronie nieba. Zdaje się wysłali je czarterem przez Gwatemalę. Krótko przed północą weszliśmy do domu.

Nikt się nie cieszy z końca urlopu jak Grudka.

Wyspana w samolocie Grudka, rozpierana energią, nie wiedziała od czego zacząć. Czy od dziesięciu par butów, których nie przymierzała od 14 dni? Czy od przeliczenia polistyrenowego Potomstwa? Czy od jedzenia, bo człowiek zawsze jest głodny. Czy od odwiedzin u znajomych bohaterów z podręcznej biblioteczki (Fifi!)? Wygrały buty, zwłaszcza te o dwa numery za duże, w których raczyła koniec końców zasnąć.

 Ciąg dalszy (miejmy nadzieję i w tej intencji wychylmy kieliszki) nastąpi niebawem.
Czy to na zamku czy w schowku na miotły.

Picture of the Day // Obrazek dnia [3] - Irlandia #1

4.09.2016
A obiecywałam sobie, że w tym roku wakacje odbędziemy w ośrodku all inclusive w kraju nie związanym z żadnym z naszych przodków. Choćby za miedzą Alp we Włoszech. Pecorino, gelato, pizza, piazza, gondole.... Wyszło jak zwykle:

Wiewiór: Dlaczego pada na nas w Niemczech?
Bebe: Żebyśmy wiedzieli jakie będą nasze wakacje w Irlandii.

Argument był wszak mocny: rodzina Wiewióra jeszcze nie dokonała oględzin Potomki na żywo. Zapowiadało się typowo. 10 w skali Beauforta, 17 Celsjuszy w permanentnym cieniu deszczowej chmury. Westchnęłam nad słomkowym kapeluszem, w zamian zapakowałam kalosze. Bawaria ułatwiła nam pożegnanie z domem, zapewniając aurę wyspowej destynacji. Jednym pocieszeniem była Crazy Siostra, zwana starszą siostrą Bebeluszka, która miała wylądować w Dublinie trzy godziny po nas i w teorii zająć się dzieckiem przez następne dwa tygodnie, gdy my będziemy zażywać spokoju i ciszy. W teorii. Nie muszę chyba pisać, że rzeczywistość ma się do teorii jak sałata do irlandzkiego śniadania.

Teletransport okazał się nader bezproblemowy, zwłaszcza że Grudka postanowiła przespać siedemdziesiąt procent drogi, a resztę przetrwała produkując liczne studia rysunkowe auto-miau-wał-wał-noś-oko-auto-tata. Dotarliśmy na południowo-wschodnie wybrzeże do Wiewiórowego motherland pociągiem, który ku memu zaskoczeniu w oknach po lewej dostarczał widoków nadmorskich, a po prawej gór i pagórków rodem z polskich Bieszczadów. W takim momencie trudno Wyspy Zielonej nie pokochać. Ale się rozpadało. Pierwszy tydzień spędzaliśmy więc licząc krople na szybach eins, zwei.... i zażywając rozrywek pod dachem, okazjonalnie moknąc w dżdżu padającym wbrew grawitacji ze wszystkich stron, a zwłaszcza z dołu.

(...)
Należę do tych (mam nadzieję, że licznych) osób posiadających fajną teściową. Mama Wiewióra, zwana też Naną, pochowawszy w zeszłym roku dwóch mężów, postanowiła wrócić do uprawiania hobby. Kilku, dokładniej rzecz biorąc. Pływa, maluje ściany, uprawia jogę i - ku mej zgubie - produkuje całkiem smaczne białe wino, którego to degustacją zajmowałyśmy się niemal co wieczór:

Nana, właścicielka najfajowszych rozkładanych foteli - niemal domowe full-spa:
Jaka szkoda, że nie mamy włoskich krakersów, Sera cheddar z Dublina i winogron!
Ale przynajmniej mamy butelkę wina. Dla każdego!

 No chyba, że dostawałam wychodne, choć na tle lokalnych piękności nadrabiać mogłam tylko wiekiem (ani sukienki z dekoltem po pępek, ani szpilek do nieba, ani torebusi z cekinami):

Los Amigo's: Najpierw wszedł jeden Amigo (Na oko 60+) i zaczął rozkładać sprzęt. Myślałyśmy, że na tym koniec.  Pięć minut później przybył drugi, a za nim wtoczył się.... no właśnie nie wiadomo czy to była kobieta, czy mężczyzna, czy funclub, czy menadżerka - ochrzciłyśmy ją apostrofem, zwłaszcza, gdy zasiadłszy przy stoliku tuż pod sceną, wyciągnęła z torebki sztuczne zęby i wsunęła je sobie do paszczy. Wrażenia niezapomniane. A w tle Billy Joel śpiewał o dziewczynie z miasta ;)

Tymczasem Grudka studiowała konstrukcje szkatułkowe wnętrz we wnętrzach, powiększając tym samym wokabularzyk i odmieniając ulubione danie tego urlopu przez wszystkie możliwe przypadki: awokado, kado, kaoooooooo! Kaoooooo tata! Kaoooo mama! Nein tata, kaoooo!



No i właśnie. Ochronka będzie dumna. Grudka wskoczyła na nowy level komunikacji: zdań dwu-słownych. Tym bardziej, że narzecze niemieckie mimo całkowitego odcięcia (3 tygodnie!), nadal ma się dobrze: Grudko dasz mi buzi? Nein Danke!

...okazuje się, że kiedy pada i leje, najlepszym miejscem do zajęcia Potomki jest dział z bielizną. We love you Dunnes Stores! W tymże nabyłam bardzo zgrabny polarek na wieczorne wypady i spacery po plaży, przecież nikt nie zauważy, że to z działu piżam. "Very nice! - mówi Nana oglądając zakupy w domu - But why do you want to wear this pyjama in the supermarket?"


Wiewiór: Ile par zbyt dużych gaci potrzebuje jedno małe dziecko?! Potomko czy zechciałabyś odłożyć kilka z nich?
Grudka: Nein Tata!
Aż w końcu.....wypogodziło się. Grudka urządzała sobie catwalk na okolicznych murkach, Wiewiór spełniał się w ojcostwie, Nana smażyła kolejną kaszankę na śniadanie, Crazy Ciocia zaczęła wychodzić z czternastoletnim psem Nany - Kristi (choć dla mnie on do końca wyglądał jak Charlie) na długie spacery, które Kristi kończył z zadyszką szurając brzuchem o ziemię i potykając się o własne łapy.

Świat do odważnych należy. Nowy nabytek w dziale koordynacji ruchowej: noga za nogą.


A ja? Ja dziękowałam bogom, że istnieje słońce i cerowałam uszczerbki na zdrowiu psychicznym. Rodzice, a zwłaszcza matki, a zwłaszcza matki modeli koala nieprzesypiających nocy, powinny ustawowo dostawać miesiąc urlopu po wakacjach z dzieckiem.  Wakacje z dzieckiem - szczyt sarkazmu.

Na szczęście nastąpił ciąg dalszy (już wkrótce).


p.s. Kto jeszcze się nie zapisał, zapraszam. Od połowy września ruszamy z mailowymi Bebewieściami. Zapisy (bez wpisowego) przyjmuje krasnal o tutaj: klik!

p.s.s. A na Instagramie można zobaczyć zdjęciowe powidoki z Wyspy Zielonej: klik!

Auto Post Signature

Auto Post  Signature