Jak wiecie z pierwszej części pt. "Odyseja na Wyspę Zieloną" pierwszy tydzień lało (z nieba) i rozlewało się (wino domowej produkcji). W drugim tygodniu zaś wyszło słońce, Wiewiór stanął na wysokości zadania - wynajął samochód i życie stało się lepsze. Nawet jeśli przez pierwsze osiem godzin jazdy Wiewiór przy zmianie biegów otwierał drzwi, a chcąc otworzyć drzwi - zaciągał hamulec ręczny.
Przystanek numer jeden: plaża.
Nadmorska plaża! Fale, skały, mewy, fish & chips. Tak się musi czuć więzień wypuszczony na wolność po miesiącu w izolatce. Chłonęłam świeże powietrze naocznie i naskórnie. Tutaj też okazało się, że wypowiadanie sprecyzowanych życzeń do wszechświata ma sens i moc:
Przystanek numer dwa: Urząd stanu cywilnego.
A dokładniej Pokój Stanu Cywilnego w Wiewiórowej Irlandii mieści się w przychodni lekarskiej 8tak, w przychodni!) między dentystą a gabinetem do leczenia zeza. Uroczo. Pokój otwarty jest dwa razy w tygodniu, w środy i czwartki, między 10 a 12. Człowiek najpierw stoi w kolejce do rejestracji ze wszystkimi kulawymi, prychającymi i niedowidzącymi. Jak wszyscy, otrzymuje numerek. Potem siada na czerwonych krzesłach poczekalni i przed długie minuty analizuje ziemisty kolor lamperii, sposoby na walkę z otyłością oraz siedem oznak wypalenia zawodowego. Gdy ściskany w ręku numerek zostanie wywołany, pokój okazuje się być schowkiem na szczotki, w którym zamiast urządzeń do konserwacji powierzchni płaskich, siedzi paniusia z komputerem i tak silnym akcentem, że nie jestem w stanie zrozumieć co do mnie mówi. Po kwadransie wychodzimy ze schowka z żółtą karteczką, czyli listą dokumentów, które mamy dosłać mailem - trzy punkty (Teutonio! Patrz i ucz się!). W tym (bareizmy wszak są wiecznie żywe) potwierdzenie, że mój oficjalny i międzynarodowy akt urodzenia jest dokumentem oficjalnym.
Dotąd myślałam, że odbębnimy Wielki Dzień w urzędzie.
Teraz myślę, że pobliski zamek z basztą mógłby być lepszą opcją.
Przystanek numer trzy: latarnia morska Hooks Head, gdzie bezowocnie wypatrywałam wieloryba, choć niemal każdy szyld na tym krańcu irlandzkiego świata obiecuje co innego.
W międzyczasie wychodne:
A Grudka osiągała kolejne skałki milowe rozwoju: językowego.....
i zoologicznego:
Przystanek cztery: klify!
Bardzo na nie czekałam. Tak bardzo, że nie przeszkodził mi nawet fakt, że po pierwszym kilometrze drogi opatrzonej szyldem "easy" skończyła się dróżka kompatybilna z wózkiem, więc Wiewiór niósł lektykę, ja niosłam Grudkę, a widok oceanu wynagradzał mi wszystko. No prawie, po dwóch godzinach odpadły mi kończyny górne, a zwłaszcza nadgarstki.
Na deser: shopping. Wszak Crazy Ciocia znana jest w pewnych kręgach ze swojego fisia na punkcie szpilek, co byłam w obowiązku wykorzystać. Wierzyłam bowiem dotąd głęboko, że wygodnych szpilek nie ma. W jakimże byłam błędzie! Są! Tylko nie w moim rozmiarze!
Koniec końców zakupiłam mniej wygodne, ale w takim cudownym śliwkowym kolorze. Rozejdą się, c'nie?
Droga z przebiegła nam równie gładko co do. Nie licząc niemal godzinnego oczekiwania na bagaże po bawarskiej stronie nieba. Zdaje się wysłali je czarterem przez Gwatemalę. Krótko przed północą weszliśmy do domu.
Wyspana w samolocie Grudka, rozpierana energią, nie wiedziała od czego zacząć. Czy od dziesięciu par butów, których nie przymierzała od 14 dni? Czy od przeliczenia polistyrenowego Potomstwa? Czy od jedzenia, bo człowiek zawsze jest głodny. Czy od odwiedzin u znajomych bohaterów z podręcznej biblioteczki (Fifi!)? Wygrały buty, zwłaszcza te o dwa numery za duże, w których raczyła koniec końców zasnąć.
Ciąg dalszy (miejmy nadzieję i w tej intencji wychylmy kieliszki) nastąpi niebawem.
Czy to na zamku czy w schowku na miotły.
Przystanek numer jeden: plaża.
Nadmorska plaża! Fale, skały, mewy, fish & chips. Tak się musi czuć więzień wypuszczony na wolność po miesiącu w izolatce. Chłonęłam świeże powietrze naocznie i naskórnie. Tutaj też okazało się, że wypowiadanie sprecyzowanych życzeń do wszechświata ma sens i moc:
Nie wiem, co do nich dodają, ale lody "włoskie" nazywane tu 99 cones to najlepsze lody świata, dla których regularnie robiłam dyspensę dla mojej laktozy |
Przystanek numer dwa: Urząd stanu cywilnego.
Bebe: Czy naprawdę to tu jest Urząd Stanu Cywilnego? Wiewiór: Tak. Bebe: To może jednak moglibyśmy to zrobić gdzie indziej? Wiewiór: Moglibyśmy. Jest jeszcze zamek i hotel. |
A dokładniej Pokój Stanu Cywilnego w Wiewiórowej Irlandii mieści się w przychodni lekarskiej 8tak, w przychodni!) między dentystą a gabinetem do leczenia zeza. Uroczo. Pokój otwarty jest dwa razy w tygodniu, w środy i czwartki, między 10 a 12. Człowiek najpierw stoi w kolejce do rejestracji ze wszystkimi kulawymi, prychającymi i niedowidzącymi. Jak wszyscy, otrzymuje numerek. Potem siada na czerwonych krzesłach poczekalni i przed długie minuty analizuje ziemisty kolor lamperii, sposoby na walkę z otyłością oraz siedem oznak wypalenia zawodowego. Gdy ściskany w ręku numerek zostanie wywołany, pokój okazuje się być schowkiem na szczotki, w którym zamiast urządzeń do konserwacji powierzchni płaskich, siedzi paniusia z komputerem i tak silnym akcentem, że nie jestem w stanie zrozumieć co do mnie mówi. Po kwadransie wychodzimy ze schowka z żółtą karteczką, czyli listą dokumentów, które mamy dosłać mailem - trzy punkty (Teutonio! Patrz i ucz się!). W tym (bareizmy wszak są wiecznie żywe) potwierdzenie, że mój oficjalny i międzynarodowy akt urodzenia jest dokumentem oficjalnym.
Dotąd myślałam, że odbębnimy Wielki Dzień w urzędzie.
Teraz myślę, że pobliski zamek z basztą mógłby być lepszą opcją.
Przystanek numer trzy: latarnia morska Hooks Head, gdzie bezowocnie wypatrywałam wieloryba, choć niemal każdy szyld na tym krańcu irlandzkiego świata obiecuje co innego.
Każdy widzi to, co dla niego najważniejsze. |
W międzyczasie wychodne:
Larry był kulawym, bezzębnym, niedowidzącym jegomościem. To ostatnie mogło przyczynić się do jego hojności, zwłaszcza dla nas ;) |
A Grudka osiągała kolejne skałki milowe rozwoju: językowego.....
OPOL* działa! (Jedna Osoba, jeden język - żelazna zasada rodzin wychowujących potomków wielojęzycznie) |
i zoologicznego:
Przystanek cztery: klify!
Crazy Ciocia robiła postępy językowe, no i cóż, że w drugą stronę. Pod koniec pobytu w Irlandii, do Grudki mówiła po angielsku, a do Wiewióra po polsku. |
Bardzo na nie czekałam. Tak bardzo, że nie przeszkodził mi nawet fakt, że po pierwszym kilometrze drogi opatrzonej szyldem "easy" skończyła się dróżka kompatybilna z wózkiem, więc Wiewiór niósł lektykę, ja niosłam Grudkę, a widok oceanu wynagradzał mi wszystko. No prawie, po dwóch godzinach odpadły mi kończyny górne, a zwłaszcza nadgarstki.
Na deser: shopping. Wszak Crazy Ciocia znana jest w pewnych kręgach ze swojego fisia na punkcie szpilek, co byłam w obowiązku wykorzystać. Wierzyłam bowiem dotąd głęboko, że wygodnych szpilek nie ma. W jakimże byłam błędzie! Są! Tylko nie w moim rozmiarze!
Koniec końców zakupiłam mniej wygodne, ale w takim cudownym śliwkowym kolorze. Rozejdą się, c'nie?
Wiewiór: Wyglądają świetnie! Bebe: Wow! Ale wysoko! Crazy Ciocia: Możesz wypróbować coś niższego... Bebe: Nie ma mowy! Nie chcę wyglądaćjak Lady Diana! |
Nikt się nie cieszy z końca urlopu jak Grudka. |
Wyspana w samolocie Grudka, rozpierana energią, nie wiedziała od czego zacząć. Czy od dziesięciu par butów, których nie przymierzała od 14 dni? Czy od przeliczenia polistyrenowego Potomstwa? Czy od jedzenia, bo człowiek zawsze jest głodny. Czy od odwiedzin u znajomych bohaterów z podręcznej biblioteczki (Fifi!)? Wygrały buty, zwłaszcza te o dwa numery za duże, w których raczyła koniec końców zasnąć.
Ciąg dalszy (miejmy nadzieję i w tej intencji wychylmy kieliszki) nastąpi niebawem.
Czy to na zamku czy w schowku na miotły.
Macie latwiej, bo macie OPOL. U nas w domu teoretycznie polski, ksiazki angielskie, znajomi rozni, Peppa raz mowi tak, a raz siak, a Fruzia nadal po chinsku;-)
OdpowiedzUsuńGrudka ma cudowny zasob slownictwa - ze tez moi uczniowie w technikum nigdy takiego nie mieli!
Czy Grudka bedzie druhna? :-)
Ależ wy macie też OPOL a na dodatek jeszcze język miejsca czyli dom. Statystycznie większe szanse na dwujęzyczność Fruzi. Książki należałoby nabyć po polsku lub tłumaczyć na żywo lub na kartkach wsadzonych w książkę (my narazie tłumaczymy symultaniczne, a biblioteczkę mamy w trzech językach). A wszyscy inni mogą mówić po swojemu, grunt by nie mieszali. Pepa nie ma takiego wpływu jak żywy człowiek. Słowem - wy też macie łatwiej i dacie radę.
UsuńGrudka to ma już nawet kreację!
No tak, rzeczywiście, patrząc w ten sposób - każdy znajomy = OPOL - to mamy tak samo;-)
OdpowiedzUsuńA idzie boso, czy w butach?
No mam nadzieję, że nie próbujecie Fruzi uczyć angielskiego ;)
UsuńA Grudka w butach - rzecz jasna - li i jedynie! Boso to może w przyszłym życiu?
Między zezem a dentystą. Folklor lokalny :D
OdpowiedzUsuńPrawda? Tu czlowiek ze zlamana noga, tam kolejka dzieci z zezem, a obok Panna Mloda i swiezo upieczony ojciec dziecka. Jest zycie!
UsuńAle fajnie! Szkoda, że moi rodzice nie wychowali mnie dwujęzycznie.
OdpowiedzUsuńDominiko, a mogli? Opowiedz!
UsuńPrzypomniało mi się! Dotarłam!
OdpowiedzUsuńBardzo gorgeous te wakacje ;)
gnom vel violino (pierdolca można dostać z tymi nickami)
Fanfary! Fanfary! Usiądźże w progu (bo wiem, że lubisz), zaraz ci podam duży kubek kawy. Jak fajowo, żeś i tu dotarła!
UsuńByło gorgeous w tej Irlandii! Mam zresztą dejavu, bo obecna pogoda w Bawarii nastraja do picia bawarki i zagryzania ryby frytkami.
Niki rzeczywiście bywają zgryźliwe ;)