Korzystając z uprzejmości nadgodzin zrobiliśmy sobie zaduszkowy urlop w przeszłości.
Pojechaliśmy na północ, do Stumilowego Lasu, do Hipisów, na trzydniowy, doroczny, rocznicowy (bo dziesiąty) festiwal folkowy. Lub po prostu do domu. Gdzie się to wszystko zaczęło. O tu:
Zjechali się ludziska z całego świata i grali tak, że szkoda było spać: mongolskie niedźwiedzie ze śpiewem w przeponie, teutońskie chłopaki elekro-unplugged, cygańscy jazzmani, wegańscy wirtuozi gitary basowej, mistrzowie drum'n'bass na drewnianych łyżkach, kwartety smyczkowe z hiszpańskim wąsem, kuglarze, żonglerzy i kolaże na jednym kółku. Ukraińska kapela weselna (Musicie ich mieć na waszym ślubie - ekscytowali się hipisi) zagrała na słowiańskiej duszy Wiewióra, że nie wytrzymawszy tempa oberków, padł nieprzytomny z wrażenia (i po co? żeby mi chłopa zabili tymi skrzypeczkami?).
Okazało się też, ku mojej cichej rozpaczy*, w galaktyce najbliższych znajomych rozmnożyły się Planety Nadziei. Węszę spisek Państwa Teutońskiego. Dodali coś do wody czy rozpylali w powietrzu? Na nieoficjalnym zlocie kosmonautów na orbicie, poniosłam sromotną klęskę w konkursie "komu ciąża najbardziej ciąży" oraz "w stanie odmiennym nie jestem w stanie...". Słuchałam, przytakiwałam i pocieszałam. Bojąc się, że zgromadzone popełnią zbiorowe seppuku, ograniczyłam się do polewania soku z winogron i powstrzymałam się od wyznania "a ja nadal biegam". Ekhem.....
W międzyczasie, znajoma fotografka, sama nieomal-już-matka (no mówię, że coś rozpylili!), zaopatrzyła nas w karocę dla Potomka, po czym kazała wyprowadzić psa. Co skończyło się sesją w stylu wiejskim ze stodołą, ugorem i zadkiem mopsa w tle. Wstawiam tu jedno ujęcie, żeby szanowni czytacze mogli sobie ten wiekopomny obraz uplastycznić w głowach (za szopę na głowie odpowiedzialny jest włoski fryzjer, który w ostatniej chwili odmówił audiencji! Niech go wszyscy sykstyńscy!):
Tymczasem w Bawarii.....śnieży, a Wiewiór - świnia! - pożarł wszystkie ciastka!
*Wszak życzy sobie człowiek, że raz w życiu będzie wyjątkową niespodzianką dla społeczeństwa.
Pojechaliśmy na północ, do Stumilowego Lasu, do Hipisów, na trzydniowy, doroczny, rocznicowy (bo dziesiąty) festiwal folkowy. Lub po prostu do domu. Gdzie się to wszystko zaczęło. O tu:
Zjechali się ludziska z całego świata i grali tak, że szkoda było spać: mongolskie niedźwiedzie ze śpiewem w przeponie, teutońskie chłopaki elekro-unplugged, cygańscy jazzmani, wegańscy wirtuozi gitary basowej, mistrzowie drum'n'bass na drewnianych łyżkach, kwartety smyczkowe z hiszpańskim wąsem, kuglarze, żonglerzy i kolaże na jednym kółku. Ukraińska kapela weselna (Musicie ich mieć na waszym ślubie - ekscytowali się hipisi) zagrała na słowiańskiej duszy Wiewióra, że nie wytrzymawszy tempa oberków, padł nieprzytomny z wrażenia (i po co? żeby mi chłopa zabili tymi skrzypeczkami?).
Okazało się też, ku mojej cichej rozpaczy*, w galaktyce najbliższych znajomych rozmnożyły się Planety Nadziei. Węszę spisek Państwa Teutońskiego. Dodali coś do wody czy rozpylali w powietrzu? Na nieoficjalnym zlocie kosmonautów na orbicie, poniosłam sromotną klęskę w konkursie "komu ciąża najbardziej ciąży" oraz "w stanie odmiennym nie jestem w stanie...". Słuchałam, przytakiwałam i pocieszałam. Bojąc się, że zgromadzone popełnią zbiorowe seppuku, ograniczyłam się do polewania soku z winogron i powstrzymałam się od wyznania "a ja nadal biegam". Ekhem.....
W międzyczasie, znajoma fotografka, sama nieomal-już-matka (no mówię, że coś rozpylili!), zaopatrzyła nas w karocę dla Potomka, po czym kazała wyprowadzić psa. Co skończyło się sesją w stylu wiejskim ze stodołą, ugorem i zadkiem mopsa w tle. Wstawiam tu jedno ujęcie, żeby szanowni czytacze mogli sobie ten wiekopomny obraz uplastycznić w głowach (za szopę na głowie odpowiedzialny jest włoski fryzjer, który w ostatniej chwili odmówił audiencji! Niech go wszyscy sykstyńscy!):
Za aparatem: królowa światłoczułości Maria, której zawdzięczamy soundtrack do ujęcia: "Wypnij ten brzuch Bebe, bo go nie widać! Lala Barbara przestań żreć trawę!" |
Tymczasem w Bawarii.....śnieży, a Wiewiór - świnia! - pożarł wszystkie ciastka!
*Wszak życzy sobie człowiek, że raz w życiu będzie wyjątkową niespodzianką dla społeczeństwa.
ach, Bebe, oni naprawdę COŚ rozpylili . . dwie damy z pamiętnego zjazdu u Semilli też niedawno rozmożone
OdpowiedzUsuńCzyli to spisek ogólnoeuropejski!
UsuńHa! Ukochuję Jolęjolę z zaświatów obudzoną :*
to powyżej napisałam ja, jolajola, tylko że blogspot mnie nie rozpoznaje, durak jeden
OdpowiedzUsuńPewnikiem spisek to jest ... abyście potem karocami rajdy urządzały albo też wyścigi jakieś niechybnie ;)))
OdpowiedzUsuńKwitniesz na tej łące Bebe :**
Wygram! Karocę mam bowiem dla biegaczy!
UsuńKwitłam, bo fotografka walczyła z nowym obiektywem...
Piękna Bebe w pięknych okolicznościach przyrody :). Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńMów do mnie jeszcze....regularnie bowiem ronię hormonalne łzy nad wyrostem stanu mojego wielorybiego jestestwa.
UsuńBebe! Jaki masz już duży brzuch! Wyglądasz bosko!!!
OdpowiedzUsuńTo złudzenie optyczne. Teutonki wyprzedzają mnie w galaktycznych konkurach o lata świetlne i oskarżają o tajemne praktyki celem powolnego rozszerzania minuskułu wypukłego.
UsuńTęczowonogu! Jacyście piękni!
OdpowiedzUsuńBywamy, zwalaszcza w obiektywie dobrego fotografa ;)
UsuńPiękniście :)
OdpowiedzUsuń:*
UsuńNadal czekam na przepis na kotlety......
Są! KOLOROWE! I to w takim pięknym kolorze - pięknie się komponuje z krajobrazem.
OdpowiedzUsuńBo czego sie nie robi dla sesji zdjeciowej?! Nawet jesli kolor wisi niemal u kolan...
UsuńMops zdecydowal sie jednak zapozowac nie zadkiem, a przodkiem! Milo!
OdpowiedzUsuńA i rajtki widze ani czarne ani bezowe sie w koncu znalazly :)
O rajtkach nastapi ciag dalszy, bo to epopeja jest tylko pokolorowac musze. Choc te ze zdjecia akurat nie ciazowe, a wspaniale sie z planety zeslizgujace i wiszace w kroku. Jak dobrze, ze fotografia to nie rentgen!
Usuń