U technicznych zamiast tranzystorów papryki w łódeczki. W sekretariacie tuńczyk sauté. W portierni ćwierć jabłka z jogurtem naturalnym. A profesorskie grono pije już tylko małą czarną. Ciastek na zebraniu nie ma. Świat akademicki trwa na noworocznej diecie. A Bebe trwa w oczekiwaniu.
°°°
Wertujesz gazety, fora, portale, by znaleźć tą jedyną, ostateczną dietę, która zapewni ci dozgonne szczęście. Wprost proporcjonalnie do gubionych kilogramów, wzrośnie ci poczucie własnej wartości, portfela i libido.
Kupujesz wszystkie produkty: chudy cycek kurczęcy, chudy ser, chudą wodę o smaku mleka, chudą rybę w chudym sosie własnym. I ty też będziesz chuda, o ile wytrzymasz na tym dwa tygodnie. Wierzysz, że nawet może trzy. Co z tego, że eksperci zabraniają, znasz się przecież najlepiej.
Dnia piątego, zgodnie z instrukcją, stajesz na szklanej wyroczni, która z precyzją do jednej dziesiątej grama przepowie ci przyszłość. Jest mniej, zjesz na śniadanie dwie deski pełnoziarniste z serkiem wiejskim, a może nawet kostkę czekolady. Jest constans, wykręcisz dodatkowe 30 minut na rowerku, żeby ruszyć machinę. Jest więcej, zamiast śniadania, trzy kółka w parku i zamiast kolacji basen.
Dnia n-tego stoisz nad garnkiem z gulaszem dla całej rodziny. Wołowina, śmietana, tłuste oka tańczą na powierzchni. Jesteś tak głodna, że mogłabyś zjeść ten gulasz na zimno. Zagryźć pajdą chleba z masłem i najtłustszym camembertem. Popić słodkim kompotem, poprawić tabliczką czekolady i paczka chipsów. Usiąść i zapłakać, że jesteś taka beznadziejna, że nawet diety nie umiesz dotrzymać.
Podnosisz się, chudniesz dalej. Pewnego poranka, tego poranka, szklana wyrocznia wyświetla ci Świętego Graala. Skaczesz z radości. Biegniesz do biura, oznajmiasz wieść Jolce z biurka po lewej. „Jak to zrobiłaś? Pewnie nic nie jadłaś”. „Nie chudnij tyle, bo jeszcze znikniesz” – dodaje sarkastycznie Mariolka z księgowości. Wracasz do domu nieco oszołomiona. Świat miał się przecież cieszyć. Zaglądasz do portfela, a tam nadal tyle, co kot napłakał. Nie pójdziesz na basen, bo nadal boisz się rozebrać, a mąż, jak zawsze ogłada wieczorem mecz.
Zerkasz przed siebie a tam ta sama obca baba - szara, stara i nijaka. Gapi się na Ciebie wystraszona. „Jesteś gruba świnią” – mówisz i zaczynasz jeść.
Przez myśl ci nawet nie przejdzie, że twoja własna babcia miała jednak rację. „Nie musisz tego robić” – powiedziała, gdy jako trzynastolatka obwieściłaś nad nietkniętym talerzem pierogów, że jesteś na diecie. 43 kilogramy temu.
°°°
Uprzejmie przypominamy, że
Jaś i Małgosia też się ucieszą, bo z tych smsów pojadą w końcu na prawdziwe wakacje z krową i jeziorem, zamiast spędzać gorące lato przed ekranem komputera wśród szarych blokowisk.