No i cóż, że minęły długie dni a nawet tygodnie od niektórych opisywanych tutaj wydarzeń. Całe szczęście blog żyje w innej czasoprzestrzeni, w przeciwieństwie do rzeczywistej, z Matką-Nowicjuszką zawsze kompatybilną.
°°°° ZATEM °°°°
Na początek zwierzę się: czerwienię się od ponad tygodnia [
edit: a nawet dwóch], bo niejaka Natalia wydała nieprzyzwoitą sumę
na moje guziko-przypinki.
Fanfary, fajerwerki, fontanny szampana! Nie dość tego męża ma jeszcze bardziej bezpruderyjnego. Zobaczył był on
landszaft zimowy na aukcyjnej sztaludze, wyciągną ostatnie drobne ze skarpety i włożył na stół tyle, że starczy z pewnością na śrubkę do turbodoładowacza Antoniego. Są wśród nas szaleńcy! Przyklejają się chętnie do rany i wlewają człowiekom otuchę za pazuchę. Uważajcie.
°°°
|
Mini-Kaczka czyli tak się pisze blogowe posty |
Tymczasem bywałam u kaczki. Żadna to nowość. Nowością były atrakcje.... i tu wniosek na przyszłość: Nie narzekaj kaczce, że ci nie zapewnia atrakcji.
Zaczęło się od wizyty w przedszkolu Dyni, gdzie potknęłyśmy się o leżącego na dywanie Jacka Londona. Jack ma szczęście, że nie uczęszcza jeszcze do podstawówki, gdyż rzygając w tramwaju podwyższył swoje lokaty towarzyskie i zdobył tym samym rangę super-bohatera.
Wydarzenie to zrobiło wrażenie nie tylko na całej grupie Małpiatek, ale też na samej kaczce, która dnia następnego okupując dmuchany materac dla gości lub gospodarzy "z poświęcenia", przybrała pozycję Jacka Londona i oznajmiła gospodarstwu domowemu: "tak będę leżeć". Szybko kaczka stała się wydmuszką, którą przez następne dwie doby futrowaliśmy sucharami i colą. My, czyli Norweski i Bebe.
Dziatwa skakała nam po głowach, kruszyła dietetyczne wiktuały na wszystkie powierzchnie płaskie i wylewała sobie hektolitry coli do gardeł. W niedzielę los kaczki podzielił Norweski, a w poniedziałek wieczór ja. Wszyscy poniżej metra pięćdziesięciu ostali się w najlepszym zdrowiu, co jest dowodem na to, że był to wirus wysokogórski.
Atrakcjom tym towarzyszyły liczne skutki uboczne, a dokładnie skrzyżowania:
Na pierwszym dane nam było doświadczyć:
|
Światowa premiera najnowszej książki Dyni |
Na drugim rozstaju stała paczka od Ultramaryny "do rany przyłóż" Wasiuczyńskiej. Już nigdy posiedzenia w łazience nie będą takie same. Musicie wiedzieć, że w czynie społecznym Wasiuk wraz z mamą zbierają polskojęzyczną prasę "dla tych dziewczynek w Teutonii" i wysyłają periodyki za granicę [
szalone! szalone!], żebyśmy tu z kaczką już kompletnie nie zdziczały. A przy okazji dorzucają drobiazgi. Raz
słoik guzików dla Wiewióra, raz kołdrę, raz
medale własnego wydziergu. I jak Wasiuka nie kochać*?
Przy trzecim skrzyżowaniu czekała na nas ekipa bloga
Mama Jagody z mężem i ojcem w jednym, którego to jesteśmy wielkimi fankami [
pozdrawiamy!] nie tylko dlatego, że dzielnie pchał wózek nasz przez całą Hauptstrasse w zenicie upałów. Była góra, widoki i najważniejsze dla Grudki doznania, które być może popchną ją do kariery w geologii*, ogrodnictwie lub refleksologii:
|
p.s. matka czekoladowsza niż zawsze |
Na czwartym rozstaju zbiegły się okoliczności i przypadki losowe. Rozkraczył się wagon linii pospiesznej. Jeden jedyny z całego taboru i oczywiście ten, w którym miałyśmy rezerwację.
"Klima nie działa, proszę pani" - Konduktor rzucił na nas spoconym okiem i zaprowadził do pierwszej klasy. Nie protestowałam.
*Zupełnie bez związku przypomniało mi się, że jadałam w
Fortnum & Mason lody (i to nie byle jakie, bo wymyślone tamże The Knickerbocker Glory) z damą, która od 35 lat bada ziemię pod i w londyńskim metrze.