Przyjaciele już dawno przestali pytać, kiedy ten moment nastąpi. Już! |
Viva, czyli viva voce ("żywy głos"), zwana nad Wisłą: obroną. Niech żyje obrona! Koniec z gdybaniem, w powietrzu zawieszeniem, strachem z wielkimi oczyma. Wóz albo przewóz. 4 czerwca los mnie poniesie na swojej bryczce powożonej przez dwójkę nieznajomych profesorów z daleka. Sam na sam za zamkniętymi drzwiami.
Oddycham głęboko z przepony, piję czwarty hektolitr melisy, biegam długo medytując zielone, wertuję notatki, pisma i własne słowotwórstwo (naprawdę to napisałam?). Gromadzę skrupulatnie całe zaufanie do siebie.
Święty Józefie z Kupertynu postaraj się. Ten jeden raz.
Ostrzegam, według statystyk 4 czerwca może nie być punktem kulminacyjnym przygody pt."doktorat". Substytutem ocen w systemie wyspowym jest ilość poprawek. Skala w miesiącach od zera do zera. Zero pozytywne (fanfary! fanfary! meksykańska fala i zasmażka!), trzy (fanfary! najczęstsze), dwanaście (i karta stałego klienta w sanatorium dla naukowo pokręconych) lub zero negatywne (trzy kropki niedowierzania). Liczę na dodatnią stronę skali i zielenieję z zazdrości na myśl o tej Bebe, co o tej porze za dwa tygodnie już wie.
Tymczasem, zrozumcie ciszę.
Blogową, twarzoksiążkową, skypową, mailową, telefoniczną, telepatyczną.
Żyję. Wrócę po.
Trzymajcie kciuki, uprawiajcie tańce rytualne i szepczcie litanie, proszę.
Howk!