|
O tym, że...Razem najfajniej! |
Ahoj Czytelniku/Czytelniczko!
Pewnie Was nie zdziwi, że tu bywam. Pachnie farbą drukarską. Słychać ciszę, czasem dziecięcy śmiech. Można sobie siedzieć z wyciągniętą stopą w pasiastej rajstopie z kotem na kolanach i godzinami przeglądać kolorowe strony. Jako dziecko nie rozumiałam, jak dorośli mogą spędzać tyle godzin z czarno-białymi gazetami. Nie dość, że nieporęczne, to jeszcze bez obrazków! Przysięgłam wtedy, że nie zniżę się do tego poziomu. Choć często czuję się odosobniona w tym postanowieniu, trwam. Tym bardziej miło mi znaleźć dorosłych inaczej, którzy książką obrazkową oraz dziecięcą cieszą się bardziej niż gazetą. Taka jest na przykład Olga, mama Ewy, sprawczyni całego zamieszania zwanego
O tym, że... A o czym? To już opowie sama Olga.
Na początku muszę zaspokoić swoją ciekawość: Powiedz czy kochałaś książki obrazkowe zanim zostałaś mamą? Czy
ta przygoda zaczęła się wraz z przybyciem Ewy?
Tak
odpowiem – zawsze przystawałam w dziale z literaturą dziecięcą. Głaskałam
okładki, podglądałam ilustracje, zwracałam uwagę na nowe wydawnictwa (i
wąchałam, rzecz jasna, wąchałam). Na studiach polonistycznych przeboleć nie
mogłam, że literatura dla dzieci i młodzieży to tylko jeden semestr, zakończony
malutką pracą. Jednak dwiema, bo przypominam sobie, że przypadku poezji polskiej
pisałam o Ludwiku Kernie, proza obca – Michael Ende. Przez całą historię
literatury dla najmłodszych przebiegliśmy galopem, właściwie ani razu się nie
zatrzymując. Szkoda. Z perspektywy czasu żałuję nawet bardziej, niż wtedy.
Jednak,
faktycznie, dopiero pojawienie się Ewki sprawiło, że ta chęć wiedzy, poznania
tekstów, ilustratorów, pracy wydawców gwałtownie wzrosła. Zaczęłam po prostu
działać. Oglądać, czytać, kupować, zwyczajnie – interesować się. Czyżbym całe
życie szukała usprawiedliwienia dla „dziecinnych” zainteresowań? ;)
Chciałabym
wiedzieć wszystko i to natychmiast! Tymczasem świadoma jestem, że to dopiero
początek tej przygody, że nie wiem nic, może prawie nic. I jest to świadomość
równie frustrująca, jak i nakręcająca.
I wtedy pojawił się blog. Skąd ten pomysł?
Każde
moje doświadczenie zawodowe w mniejszym lub większym stopniu wiązało się z
pisaniem. Tak jak pływak, po zakończeniu kariery, ma potrzebę wyjścia na basen
i wypływania swoich „basenów”, tak i ja mam potrzebę wypisania się.
Częściowo potrzebę zaspokajały e-maile pisane do bliskich, ale mało mi było.
Powstał blog, będący połączeniem tekstu i zdjęć. Bo zdjęcia są dla mnie równie
ważne. Z nazwą miałam problem. Uznałam, że najważniejsze jest, by mnie nie ograniczała,
bo początkowo pojęcia nie miałam, w którą stronę pójdę z tą moją pisaniną. Pod
szyldem O tym, że... mogę pisać naprawdę o wszystkim, choć czas pokazał, że to
wszystko w moim wykonaniu to raczej książki dla dzieci.Zatem
mój blog to przede wszystkim relacje ze spotkania z książką (celowo nie używam
słowa recenzja, nie piszę recenzji), jakieś inspiracje związane z zabawkami czy
akcesoriami, zabawy plastyczne i czasem tylko – oderwana od wszystkiego garść
przemyśleń.
Na blogu i FB wspierasz
młode polskie wydawnictwa, takie jak Ładne Halo. Co myślisz o rynku wydawniczym
książki dziecięcej w naszym kraju?
Myślę,
że wiele, naprawdę wiele się wydarzyło przez ostatnią dekadę... Przez kilka lat
studiów – podczas weekendów, wakacji, wolnych dni – dorabiałam w księgarni
takiej prawdziwej z tradycjami i ciekawym wyborem książek. Pamiętam półki z
literaturą dziecięcą – oferta była dość skromna, choć można było znaleźć kilka
perełek z ilustracjami wielkich polskich ilustratorów. Ale
żeby książki obrazkowe? Młodzi odważni autorzy? Ciekawa, współczesna grafika?
Wydania zagranicznych bestsellerów – nowości czy klasyki? Temat właściwie nie
istniał. Nie istniały też Zakamarki, Dwie Siostry, Tako czy Ładne Halo. Dziś
nie wyobrażam sobie rynku wydawniczego bez nich.
Teraz
nie dość, że wybór jest ogromny, to jeszcze najnowsza technologia zniosła
wszystkie granice. Jeśli chcę mieć nowość wydaną właśnie w Japonii, mogę ją
zamówić online i tyle. Nie zamawiam, bo mnie po prostu nie stać. Ale mogę,
każdy może. W końcu mamy dostęp do bestsellerów z całego świata, a i świat ma
dostęp do naszych, polskich, książek. I naprawdę nie mamy się czego wstydzić.
Nie masz wrażenia, że polscy rodzice podchodzą dość sceptycznie do tych nowych książek i wydawnictw?
Gdybym
miała uogólniać, prędzej strzeliłabym, że polscy dziadkowie podchodzą
do nowości, jak do jeża ;) Wiadomo - nie wszyscy i nie do każdej
nowości, ale... Jakby synonimem książki dla dzieci mógł być tylko zbiór
baśni Grimm czy wiersze Brzechwy!
Rodzice różnie, moim zdaniem, jest
coraz lepiej - szukają informacji, czytają magazyny lifestylowe i blogi,
rozglądają się i często - może nie autora tekstu, czy ilustratora, ale
kojarzą wydawnictwo! Sporo znajomych śmieje się, że
książki w domu dzielą na "pod dziadków" i resztę. Przynajmniej
dwukrotnie spotkałam się z opowieścią na temat reakcji rodziny na
książkę Binta tańczy (tekst: Eva Susso, ilustracje: Benjamin Chaud, wyd. Zakamarki), brzmiało to mniej więcej tak: Ale brzydka ta książka, takie obrazki dziwne i te imiona? Ajsza? Babo? Obce, inne - budzi mieszane uczucia. Ale to nic nowego, prawda?
Jest
jeszcze inna sprawa - sporo rodziców, dziadków, cioć i wujków korzysta z
oferty - jak oni o sobie mówią? - "lidera na polskim rynku dystrybucji
dóbr kultury", czyli sieci na E., mającej swoje sklepy często w
galeriach handlowych. Ilekroć stoję tam w dziale z literaturą dziecięcą -
zgrzytam zębami. To, co jest wyeksponowane na półkach, to jakaś zgroza.
Jak jesteś cierpliwym klientem i chociaż mniej więcej wiesz, czego
szukasz - dokopiesz się na przykład do kilku tytułów z Dwóch Sióstr. Ale
wybór z mniejszych wydawnictw? Raczej nie. No chyba, że wielokrotnie, w
różnych sklepach, miałam ogromnego pecha i tak naprawdę wcale tak nie
jest... Ale żeby aż taki pech?
Gdzie,
kiedy i jak najchętniej piszesz?
Między
kuchnią a pokojem dziennym zatrzymuję się pochylona nad biurkiem.
Stuk-stuk-stuk – wpisuję dwa słowa komentarza, dopisuję zdanie do tworzonego
posta, usuwam beznamiętnie całe akapity. Zawsze mi mało poprawek. Piszę
na raty. Pochylając się nad biurkiem, z plecami w pałąk wygiętymi. Jak siadam,
to na brzeżku krzesła, bo przecież zaraz, za momencik – będę musiała wstać. I
podać, podgrzać, zrobić, ułożyć, przeczytać. Mam
dwa zeszyty, w których wpisuję tematy postów, tytuły książek, jakieś nazwiska i
adresy. Powinnam zapisywać w nich całe zdania, które przychodzą mi do głowy,
ale pisanie odręczne to dla mnie zmora. Ręka niewprawna, pismo coraz bardziej
kulfoniaste, nieczytelne nawet dla mnie. Lubię stukot. Klawiatury. Marzy mi się
maszyna do pisania.Bywa,
że chodzę z jednym zdaniem w głowie tygodniami! I co jakiś czas głośno je
wypowiadam, żeby nie zapomnieć.
Idealne
warunki
do pracy wyglądałyby dla mnie tak – najpierw długo, bardzo długo jadę
pociągiem. W pociągu najlepiej mi się myśli. Wykluczam – oczywiście –
sytuacje
upierdliwych współpasażerów, braku ogrzewania lub wagonu-sauny.
Dojeżdżam na
miejsce. Czyli gdzieś, gdzie mam komputer, zapas jedzenia i picia i
ogrzewanie. Zmarzluch ze mnie! I tyle. Czy ja za dużo wymagam? ;)
Skądże! Pociągi to inkubator i mojego słowotwórstwa. Chyba czas poprosić Mikołaja o karnet na przejazdy PKP ;) Skoro jesteśmy przy podróżach, dokąd wybierasz się najchętniej zwiedzając blogosferę?
W
moich „ulubionych” jest też masa naprawdę różnych adresów – zapiski codziennie,
blogi mam, fotoblogi, blogi kulinarne...
To nie jest kilka blogów, nie
kilkanaście i obawiam się, że nie kilkadziesiąt nawet! Wspomnę zatem o dwóch,
które czytam chyba najdłużej i zawsze sprawia mi to przyjemność –
zimno i
barbarella. I
na pewno zapomniałam o jakimś bardzo ważnym adresie, na pewno.
A powiedz jeszcze na koniec, jaka
jest Twoja ulubiona książka obrazkowa?
MiasteczkoMamoko Aleksandry i Daniela Mizielińskich (wyd. Dwie Siostry). Ta książka
to był mój zapalnik. Raptem się obudziłam, rozejrzałam i zorientowałam, że
dzieje
się, a ja o tym nie wiem! I zaczęłam znajomym dzieciom kupować
Miasteczko
Mamoko... Potem dopiero Ewce, dla której
Miasteczko... jest, jak sądzę,
również ważną książką.
A
Wasza ulubiona?
Miasteczko
Mamoko, ależ jestem nudna, co? Nic nie poradzę! Mizielińscy mają nas w
kieszeni. Ewka namiętnie zajmuje się śledzeniem – najchętniej Zofii Ryjek i
Hesi, Maćka i Antosia z Hyców... Ja lubię wodzić wzrokiem za Aleksandrem
Paskiem, M. za Zygmuntem Kosmicznym. Mamy też Dawno temu w Mamoko i od
niedawna Mam oko na litery. Część książek, za jakiś czas, przekażemy
młodszym dzieciom z rodziny, pozycje Mizielińskich zostaną, dla pokoleń. Zbyt
dużo książek pojawia się w naszym domu, by wybrać kilka tytułów – wszystkie,
które opisuję na blogu po prostu lubię i uważam za wartościowe. A jak nie
lubię, to nie opisuję. Proste.
I tak powstaje ilustrowana galeria tytułów, do której i Bebe chętnie zagląda :) Zatem ciepłych Świąt wewnątrz i mroźnych za oknem! Niech Wam choinka w nowe woluminy obrośnie, a na stole nie zabraknie pysznych ilustracji. Kolorowych!
Do Olgi, hej Czytelnicy,
Do Olgi, bo tam cud!(nie)
O tym, że...klik! klik!
Ukochania,
Bebe